Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Peru. Od turystyki do magii.    Życie na jeziorze Titicaca
Zwiń mapę
2008
06
lis

Życie na jeziorze Titicaca

 
Peru
Peru, Isla Amantani
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 18059 km
 
Kolejna wycieczka kulturoznawcza - tym razem dwudniowa. Płyniemy jeziorem Titicaca na wyspy Uros, Amantani i Taquile.

Titicaca (Keczuanie wymawiają jako "titihaha") jest to najwyżej położone żeglowne jezioro świata - 3821 m n.p.m. Jego przeciętna głębokość wynosi od 140 do 180 metrów (maksymalna 304 metry), a powierzchnia 8300 kilometrów kwadratowych. Na jeziorze znajdują się cztery stałe wyspy oraz około 65 sztucznych pływających wysp, zwanych Uros, zbudowanych w całości z trzciny totora, która gęsto porasta brzegi jeziora.

Wyspy Uros są jak z bajki. Żółte placki na błękitnym jeziorze, a na tych żółtych platformach kolorowi ludzie, w kolorowych ubraniach. Trudno opisać jaskrawości barw Peru. Wszystko jest soczyście kolorowe. Przy peruwiańskich kolorach Polska jest szara i smutna. Poza tym wszędzie trzcina, a wyspy rzeczywiście unoszą się na wodzie. Podłoże ma grubość około dwóch metrów i jest zbudowane na podstawie z wielkich brył korzeniowych jakiejś rośliny. Co około dwadzieścia dni dodają nową, wierzchnią warstwę trzciny, dzięki czemu wyspa nie kurczy się, kiedy spodnia warstwa gnije w wodzie. Z trzciny budowane są również domki i łodzie. Trwałość takiej łodzi przewidywana jest na około siedem miesięcy. Budowa nowej trwa około tygodnia.

Tak prawdę mówiąc wszystko tam oprócz baterii słonecznych i ubrań jest z trzciny. Trzciny używa się jako opał, a młode pędy można nawet jeść obrawszy wcześniej z wierzchniej skórki. W środku mają pęczek białych włókien o lekko słodkawym smaku. Mieszkańcy żyją głównie z rybołówstwa i turystyki. Ruch wokół wysepek jest dość duży, gdyż przez cały dzień przypływa tam masa gringos w poszukiwaniu wrażeń. Ze wszystkich zamieszkanych sztucznych wysepek dla turystów dostępnych jest tylko kilka.

Po przycumowaniu posłuchaliśmy opowieści przewodnika o jeziorze i wyspach, na przykładzie trzcinowej makiety zobaczyliśmy proces powstawania wysp, zjedliśmy trzcinę z chlebkiem, który na poczekaniu upiekły nam Indianki i postanowiliśmy się przepłynąć trzcinową łodzią napędzaną indiańskimi mięśniami. Siedziałam na górnym pokładziku (gdzie był limit do siedmiu osób) i podziwiałam dokładność i precyzję budowy owego wodnego wehikułu.

Po tych wszystkich trzcinowych atrakcjach wyruszyliśmy w trzygodzinną podróż na stałą wyspę Amantani, aby w tamtejszej wiosce spędzić noc. Warunki miały być bardzo egzotyczne, gdyż mieliśmy mieszkać w domkach z Indianami, bez prądu, bez bieżącej wody, z wychodkiem gdzieś na zewnątrz i jeść to, co nam przygotują.

Kiedy dopłynęliśmy na miejsce, na przystani już czekało mnóstwo kobiet, które miały zaprowadzić turystów do swoich domków. Kobiety na owej wyspie ubierają się na co dzień w tradycyjne stroje. Oprócz typowej, szerokiej peruwiańskiej spódnicy, bardzo charakterystycznym akcentem w ich codziennym ubraniu był czarny lub granatowy wielki szal, który zawsze nosiły na głowie. Tak ubrana grupa kobiet czekała na nas na przystani robiąc przy okazji wolnego czasu czapki na drutach.

Przewodnik (tym razem świetnie mówiący po angielsku) podzielił nas na grupki dwu- i trzyosobowe przydzielając każdą do innej rodziny. Nam trafiła się pani o imieniu Andrea, która niestety miała domek prawie na samym szczycie, pomiędzy górami Pachamama a Pachatata. Wdrapując się za naszą gospodynią dostałam nieziemskiej zadyszki! Wspinaczka na wysokości ponad 3800 m n.p.m. nie jest łatwa dla człowieka z nizin... Pani gospodyni widząc, że nie daję rady urwała mi kawałek jakiegoś krzaka i kazała jeść. To była muña. Rzeczywiście żucie tej roślinki ułatwiało oddychanie - jakby mi dodatkowe płuco pożyczyli! Jakkolwiek wolałam z tym nie przesadzać, w końcu nie wiadomo jak na taką trawę zareaguje mój europejski żołądek. W każdym razie sytuacja wyglądała tak, że ja ledwo zipałam, a pani sobie lekko szła robiąc w międzyczasie czapeczkę na drutach...

Podczas jednego z postojów na złapanie oddechu wyprzedziła nas Indianka, która "swoim" turystom dźwigała na plecach dwa spore plecaki! Zasuwała z nimi pod górę szybciej, niż jakikolwiek gringo bez plecaka! Po prostu szczęka mi opadła... Nic to. Przed nami jeszcze wielka góra do pokonania - trzeba się otrząsnąć i iść dalej.

W końcu po około godzinnym marszu cały czas pod górę dotarliśmy do naszej chałupki. Jeszcze do pokonania ostatkiem sił kilka wysokich schodów z kamienia i jesteśmy na miejscu. Już nie wspomnę, że Krzul na wejściu rozwalił kamienny płotek...

Weszliśmy na podwórko przez brzydkie metalowe drzwi. W obejściu stały trzy niewielkie budynki. Jeden z nich na tę noc miał być nasz. Do niego również prowadziły takie same brzydkie metalowe drzwi. Weszliśmy do małego pokoiku. Stały tam trzy łóżka, krzesełko, stolik, a na nim nadpalona świeczka. Specyficzny klimat tworzyły gliniane ściany w kolorze turkusowym i surowa, gliniana podłoga. Na ścianach wisiały plakaty wyspy i zdjęcia z różnych wizyt turystów. Wychodząc na podwórko, na lewo był domek mieszkalny naszej rodziny, a nieco dalej wiecznie zadymiona kuchnia z okienkiem z pleksą zamiast szyby - tam jedliśmy posiłki. Naprzeciwko naszego domku stał budynek, który był prawdopodobnie spiżarką. Często wychodził z niego mocno włochaty, rudy kotek. Natomiast tuż przy wejściu na podwórko stała chatka niezidentyfikowana. Za podwórkiem mieliśmy wychodek z ciężarkiem na sznurku, co by się drzwi same nie otwierały. Wodę spuszczało się pojemnikiem, który stał przed wychodkiem obok baniaka z wodą. Albo się nie spuszczało, co niestety zauważyłam przy jednej z wizyt... Bieżącej wody nie było. Prądu nie było. Tak mieszkają Indianie na wyspie Amantani.

Babinka nasza od razu schowała się w kuchni, żeby przygotować obiad, a do nas zawitał gospodarz Gregorio. Dał nam zeszycik, żebyśmy się mogli wpisać do "księgi gości", pokazał nam książkę ze zdjęciami z wyspy, pogadaliśmy na ile się dało po hiszpańsku i na migi, po czym Indianka zawołała nas na obiad. Weszliśmy do ciemnej, zadymionej kuchni i zostaliśmy zaproszeni do małego, krzywego stolika przykrytego pledzikiem z typowym peruwiańskim wzorem. W kącie przy piecu siedział dziadzio, który wydawał się pamiętać czasy Inków. Obok zasiadła Andrea, a na ławie pod ścianą Gregorio. Gospodyni podała nam zupę i drugie danie w ręcznie robionych ceramicznych miseczkach. Wszystko na raz, więc zanim zjedliśmy zupę drugie zdążyło trochę przestygnąć. Zupa była bardzo gęsta, treściwa i bardzo smaczna. Właściwie wystarczyłaby mi jako cały obiad. Pływały tam różne warzywa - u nas nazywałoby się to zupą ziemniaczaną. Drugie danie składało się z drobnego gatunku ziemniaka i zapiekanego andyjskiego sera. Dobre, choć trochę suche, tym bardziej, że Andrea podała herbatkę dopiero jak wszyscy zjedli. Był to napar z krzaka, który poleciła mi zjeść, gdy dostałam zadyszki, czyli z muña. W ceramicznych, stylowych kubkach zalany wrzątkiem sterczał krzaczek muña. Zapach super, smak również. Bardzo mi się ta herbatka spodobała.

Po obiedzie Andrea dała nam peruwiańskie czapki, które wydziergała na drutach, po czym zaprowadziła nas do punktu, z którego nasza wycieczka miała wyruszyć na górę Pachatata. Z uwagi na panujące tam zimno wszyscy wycieczkowicze dostali takie czapki od swoich gospodarzy. Kiedy przyszliśmy do umówionego punktu niektórzy grali w piłkę nożną. Przewodnik przekonał ich, że po grze na wysokości ponad 3800 m n.p.m. wejście na Pachatata to "pikuś".

Jednak nasza wyprawa na Pachatata nie wypaliła, gdyż zatrzymały nas dolegliwości żołądkowo-wysokościowe. Zostaliśmy więc w miejscu, gdzie wychodek będzie niedaleczko. Reszta wycieczki poszła.

Jednak wyjście na górę to nie koniec atrakcji. Wieczorem miała się odbyć indiańska "dyskoteka", na którą bardzo się zapaliłam. Nie była to taka zwykła dyskoteka, gdyż oto po raz pierwszy i prawdopodobnie po raz ostatni miałam okazję założyć prawdziwy regionalny strój peruwiański! Nie mogłam się doczekać!

Przed imprezą Andrea nakarmiła nas kolacją, która okazała się być drugim obiadem. Znów treściwa zupa, ale z innym wkładem (chociaż ziemniaki się powtórzyły), a na drugie ryż z jakimiś warzywami. Tak naprawdę to nie do końca wiedziałam co jem, gdyż było już ciemno, a świeczki niedostatecznie oświetlały nam miseczki. Musiały to być jednak warzywa, gdyż to króluje w ich diecie. Mięso się je, ale rzadko i od wielkiego święta, gdyż w tym celu trzeba utłuc zwierza ze swojego stada.

Po kolacji napiliśmy się jeszcze herbatki z muña i trzeba się było odpowiednio ubrać na imprezkę. Andrea dała nam regionalne stroje. Krzul dostał szare ponczo z kolorowymi pasami i miał założyć peruwiańską czapkę. Mnie misternie ubrała w białą bluzkę pięknie haftowaną w kolorowe kwiaty, szeroką, grubą halkę we wściekle pomarańczowym kolorze i rozłożystą grubą spódnicę w soczystym fiolecie. Oplotła mnie bardzo szerokim tęczowym pasem, a na głowę dostałam czarny szal z niezwykle kolorowymi haftowanymi kwiatami i ptakami. Tak pięknie ubrana cała nasza czwórka wyruszyła drogą w dół do świetlicy wyspowej (był tam nawet prąd z agregatu!).

Do lokalu powoli zaczęli się schodzić turyści oblegając po kolei wszystkie ściany i ławki. Na scenie stała czteroosobowa peruwiańska kapela, a obok zasiadła Indianka ze stolikiem pełnym napojów chłodzących do kupienia. Kiedy kapela zaczęła grać, Indianki wzięły swoich gringos w tany. Kolorowe spódnice śmigały radośnie, a na twarzach tubywalców pojawiły się szerokie uśmiechy. Ludzie różnej rasy, różnych kultur, o różnym stylu i warunkach życia, a cieszą się z tego samego. Nas gospodarze też wyciągnęli na parkiet, ale wysokość, zmęczenie i dużo warstw ubrań utrudniały skakanie.

Po około godzinie zabawy zaczęliśmy się powoli zwijać do domków, gdyż rano planowana była pobudka o szóstej i wycieczka na wyspę Taquile. Zrobiliśmy jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć z gospodarzami i z całą naszą grupą, a następnie wyruszyliśmy w stronę chałupki. I znów pod górę. Jednak tym razem szło mi się nieco lżej. Zadziałała herbatka z muña? Przywykłam do warunków? Czy może mój strój indiańskich góralek miał w sobie jakąś magię?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2010-08-18 09:01
Slynne wyspy zbudowane z trzciny.
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1