Wreszcie nadszedł Wielki Dzień Wyjazdu. Przy okazji chwila prawdy, czy jestem w stanie sama dotrzeć gdzieś na koniec świata... No właśnie. Sama. A żeby było ciekawiej, to właśnie lecę w swoją własną podróż poślubną! Mój świeży mąż czeka już na mnie w Chile, gdzie zawodowo obserwuje gwiazdy w jednym z tamtejszych obserwatoriów w Andach. Póki co, jestem przerażona!
Od rana dopakowywałam walichę i bagaż podręczny, przy okazji usiłując zważyć owe bagaże na wadze łazienkowej. Po zważeniu siebie samej, a potem siebie i bagażu razem, a następnie odjęciu mniejszej wartości od większej, otrzymałam zbliżoną wagę moich pakunków. Na szczęście mieściłam się w limicie do 20 kg.
Planowany odlot miał być o godzinie 17:00. Rodzice odstawili mnie na lotnisko, gdzie dotarliśmy sporo przed czasem. Oddałam bagaż, pan wydrukował mi karty pokładowe z Warszawy i z Zurichu, przypomniał jeszcze, że w Zurichu muszę sprawdzić, z którego gate'a odlatuje mój samolot... no i, gdy nadszedł czas, poszłam z duszą na ramieniu w kierunku urządzeń prześwietlających i wykrywaczy metali. Oczywiście moje buty wykazały niebezpieczny nadmiar metalowych elementów i przez bramkę musiałam przejść boso :P Odnalazłam swój gate i rozpoczęło się koczowanie.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment wsiadania do samolotu.
Okazało się, że samolocik to był malutki. Nie lubię takich, bo mam wrażenie, że byle podmuch wiatru zdmuchnie go z trasy, a byle turbulencja rozszarpie na kawałki. Tak, wiem - przesadzam. Ale nic nie poradzę na to, że straszliwie boję się latać, a przy tym nawiedzają mnie upiorne myśli.
Na dodatek, aby złośliwie przedłużyć mi stres na pokładzie okazało się, że mamy pół godziny opóźniony start z uwagi na duży ruch nad lotniskiem w Zurichu.
W końcu, ku mojemu przerażeniu pomieszanym ze sporą dawką ulgi o godzinie 17:35 wystartowaliśmy.