Dziś trzeba było wcześnie wstać. Nie był to akurat jakiś szczególny problem, bo Piotrek długo pospać i tak nie da. Gadająca winda od bladego świtu zdawała się kursować tam i powrotem. Nie wiem dlaczego akurat dzisiaj zwróciłam na to szczególną uwagę.
O 11:00 z minutami mieliśmy samolot do Warszawy, a jeszcze trzeba było się spakować. Nasi znajomi z konferencji, wyjeżdżając kilka dni wcześniej wystraszyli nas nieco opowiadając, że na wszelki wypadek wzięli taksówkę na lotnisko, gdyż słyszeli, że w jakiś konkretny dzień tygodnia samobójcy lubią rzucać się pod pociąg… No bez przesaaady – pomyśleliśmy usiłując się spakować i jednocześnie zapanować nad rozbrykanym Dzidkiem – nie stać nas na paryską taksówkę, a tym bardziej jadącą do strefy lotniska Charles de Gaulle, poza tym jakie jest prawdopodobieństwo, że wiedząc o tych skokach akurat nam się to przytrafi?
Wyszliśmy dostatecznie wcześnie, aby na spokojnie dojechać do Paryża, przejść na odpowiedni peron, dojechać na lotnisko i mieć jeszcze sporo czasu do odlotu. Wyszliśmy, a tu… winda stoi na naszym piętrze otwarta i ani drgnie… Pech chciał, że było to czwarte piętro, co przy ilości rzeczy, które należało znieść i obecności małego ludzia, który również nie zejdzie na własnych nóżkach stwarzało problem dość istotny. Sprzątające tam Murzynki nawet nie mówiły po angielsku, w związku z tym należało skontaktować się z recepcją – na szczęście o tej porze ktoś w recepcji miał dyżur (wszak, jak już wspomniałam, był to hotel raczej samoobsługowy). Recepcja przysłała człowieka, żeby sprawdził co z windą, a potem jeszcze chwilę zajęło im, żeby zadecydować, że naprawić się jej nie da, więc oni nam pomogą krętymi schodami znieść rzeczy na dół. W sumie trzech facetów niosło bagaże i wózek, ja niosłam Dzidka – dzięki tak licznej ekipie udało nam się przetransportować na dół za jednym zamachem. Po pół godzinie od wyjścia z pokoju mogliśmy wreszcie wyjść z hotelu.
Dotarliśmy na stację. Zestaw biletów na lotnisko nabyliśmy już dzień wcześniej, więc pozostało tylko wejść przez bramki, wjechać windą na peron i wsiąść do odpowiedniego pociągu, co nam się ładnie udało. Dotarliśmy do Paryża i oczywiście pobłądziliśmy w podziemiach, zanim znaleźliśmy odpowiednią windę do wjazdu na interesujący nas poziom. Trzeba tu zaznaczyć, że nie każda winda dojedzie na poziom, który aktualnie jest pożądany. Numery peronów, nazwy poziomów, kierunkowskazy do wind i schodów ruchomych w odpowiednim kierunku – to wszystko dla niewprawionego pasażera, dodatkowo mającego wózek, który nie wjedzie w każdą dziurę jest sporym utrudnieniem.
Wreszcie udało się dotrzeć na odpowiedni peron RER, z którego miał odjeżdżać nasz pociąg na lotnisko. Jakież było nasze zdziwienie i przerażenie, kiedy zobaczyliśmy na tablicy, że pociąg w kierunku
Paris-Roissy-Charles-de-Gaulle ma 20 minut spóźnienia. Oczywiście nikt nie wiedział dlaczego. Zaczęliśmy przeklinać ewentualnych samobójców i obmyślać plan, co zrobimy na wypadek, gdybyśmy jednak nie zdążyli na ten samolot – była na to spora szansa niestety… W międzyczasie opóźnienie wzrosło z 20 do 40 minut! Zdecydowaliśmy, że jeśli zdążymy, a
check-in będzie już zamknięty, to polecimy ja z Dzidkiem, a Krzul wraz z bagażami spróbuje przebukować swój bilet na późniejszy samolot. Ja nie miałam na to szans, gdyż mój bilet miał okrojone prawa. Nie mogłam nawet mieć bagażu głównego, a co dopiero przebukowanie! Przerażała mnie wizja samotnego przelotu z ruchliwym Piotrkiem. Nie miałam jednak innego wyjścia.
Wreszcie JEST! Pociąg wtoczył się na peron, a zdenerwowany tłum zaatakował wejścia – MUSIMY się zmieścić. Trochę taranem wepchnęłam się do korytarza i prawie przepchnęłam wózkiem ludzi, którzy na "przepraszam" wypowiedziane w trzech językach nawet nie drgnęli.
Uff… byliśmy w pociągu. Nawet mieliśmy szansę zdążyć, o ile nic już po drodze się nie przydarzy. Podróżnych przybywało, a my zastanawialiśmy się, dlaczego pociąg, który wozi ludzi z głównego lotniska Paryża jest tak obskurny. Kolejki RER do jakichś podparyskich miasteczek wyglądają godnie, natomiast jedna z ważniejszych linii w mieście powinna być bardziej reprezentacyjna i mieć mniej stacji do przebycia, a nie zaliczać wszystkie wsie po drodze! Miałam wrażenie, że jedziemy całą wieczność. Piotrek się pospał już w poprzednim pociągu, bo zbyt wcześnie dziś wstał i bujanie sprawiło, że dziecina padła jak siedziała…
Wreszcie po tej nieopisanej wieczności wysiedliśmy na końcowej stacji i pędzimy za tłumem ludzi do schodów ruchomych. Olać windy, schodami też wjedziemy. Akurat! Te schody wspaniałomyślnie miały słupki ograniczające wjazd większym gabarytom, także duże walizy, ani tym bardziej wózki nie miały możliwości wjazdu na schody ruchome. Zawiedzeni wielkogabarytowi pasażerowie wracali zatem po peronie w przeciwnym kierunku, gdzie była winda, do której już ustawiła się spora kolejka. Byliśmy tak zdesperowani, że bez wyrzutów sumienia poprosiliśmy (dość zdecydowanym tonem), żeby nas wpuścili pierwszych, bo nam zaraz samolot odleci. Ludzie popatrzyli na wózek i pokiwali nieśmiało, jakby sami nie byli pewni, czy się na to zgadzają. Zapewne w myślach rzucali bluzgami, ale tym razem było mi już tak wszystko jedno, że dałam sobie spokój z poczuciem winy i rozmyślaniem o tym.
Dziś nawet winda jechała całą wieczność! Pewnie zaliczała po drodze wszystkie piętra, bo znając nasze szczęście na każdym ktoś wysiadał. Nie zdziwiłabym się, gdyby akurat dziś jakiś gówniarz zrobił sobie zabawę i ponaciskał wszystkie guziki w windzie, żeby sobie jeździła… Wreszcie przyjechała! Wjechaliśmy pierwsi, a za nami pół kolejki. Rzeczywiście winda była z tych wolniejszych. Wysiedliśmy na odpowiednim piętrze i pędzimy biegiem do wejścia na lotnisko. Jeszcze bramki wyjściowe przed nami – pewnie wózkowa będzie nieczynna… Pomyślałam to w złą godzinę – była nieczynna! Byliśmy już tak niedaleko, już prawie zdążyliśmy, a tu jeszcze cholerna bramka! Czy z nimi zawsze musi być kłopot?! Kto je psuje?! Aż tyle niepełnosprawnych i matek z dziećmi używa tej bramki, że ciągle mają awarie?!
W tym momencie nerwy mi puściły. Klepię przycisk z całej siły, obchodzę bramkę i szarpię z całej siły szklane drzwi, które są… nie wiem po co są! Krzul wychodzi sam i biegnie po jakąś kobietę. Ta spacerkiem idzie do nas i sprawdza to, co już sprawdziliśmy dziesięć razy: że bramka nie działa, a szklane drzwi awaryjne są zamknięte, a my mamy wózek i nijak z nim nie przejdziemy! A nasz samolot zaraz odlatuje! Po oględzinach bramek pani owa wydaje werdykt: no zepsuta i mówi, że nie ma kluczyka. Poszła więc po posiłki w postaci innej kobiety, która przybiegła z kluczem i odblokowała nam bramkę… Z buraczaną wścieklicą na twarzy wbiegłam z wózkiem na teren lotniska i pędzę za Krzulem do hali odpraw. Dzidek akurat się obudził i był pewnie mocno zdziwiony i zadowolony, że matka-wyścigówka robi mu szybką przejażdżkę, aż włoski wiatr rozwiewa.
Pędzimy tak i pytamy napotkanych pracowników lotniska gdzie do Wawki. Napatoczyły się akurat dwie kobiety w średnim wieku – pewnie mają doświadczenie.
– Hmm… – popatrzyła jedna na drugą (a sekundy uciekają…) – Jak myślisz? To któreś z tych pierwszych chyba. Sześć? Cztery?
– Chyba cztery. To w tamtym kierunku – wskazała nam drogę druga – Ale nie jestem pewna.
Pędzimy dalej, wszak hala duża, a stanowisko numer cztery wydaje się być na drugim jej końcu…
– Pytaj jeszcze kogoś! – drę się do Krzula torującego nam drogę.
– Stanowisko numer pięć – odpowiada zapytany pan z ręką wskazującą koniec hali.
– Hę?! Pytaj! Pytaj następnego! – zbita z tropu i nauczona doświadczeniem, że zawsze należy pytać kilka osób – tym bardziej, jeśli człowiek się tak spieszy jak my dzisiaj.
– Numer pięć – odpowiada kolejna osoba i wskazuje nam znany już kierunek, gdzie właśnie pędzimy.
Przecież to jeszcze kawał drogi, dopiero jesteśmy przy czternastym! Kiedy dotarliśmy do szóstki, dopadliśmy jeszcze raz jakieś rozgadane towarzystwo pracowników, po czym jedna z pań skończyła rozmowę i zaprowadziła nas do stanowiska odpraw. W drodze oznajmiła nam jeszcze, że
check-in już zamknięty, ale zobaczy co da się jeszcze zrobić. Złapała za telefon i zaczęła dzwonić i załatwiać. Po pięciu minutach i kilku wykonanych telefonach uśmiechnęła się i poprosiła o nasze paszporty. Szybko wrzuciliśmy bagaże na wagę, wózek musieliśmy też tutaj oddać, po czym szybko pobiegliśmy pod naszą bramkę. Biegłam z Dzidkiem na rękach i plecakiem na plecach. Był to spory kawałek do przebiegnięcia, w związku z czym czułam ten jogging jeszcze przez kilka kolejnych dni… Głównie z uwagi na ciężar Dzidka, który spoczywał na niewyćwiczonych mięśniach rąk.
Zdążyliśmy! Ludzie właśnie wchodzili do samolotu. Po tylu nieprzewidzianych okolicznościach wreszcie staliśmy w kolejce do wejścia do samolotu. Co za ulga! Jeszcze chyba nigdy nie cieszyłam się tak, że lecę samolotem. No, może poza przypadkiem w Afryce, gdzie cieszyłam się, że nie będę musiała spędzić czternastu godzin w pędzącym autobusie. I pomyśleć, że wyszliśmy dużo wcześniej, żeby się nie spieszyć. Nikt by nie przewidział tylu pułapek po drodze, a nawet jeśli, to o której mielibyśmy wyjść? W nocy?
Zepsuta winda w hotelu, potem problem z przemieszczeniem się z wózkiem na odpowiedni poziom stacji RER, potem spóźniony pociąg, potem niedziałająca bramka i kilometry do przebiegnięcia przez halę odpraw. Paryż nie chciał nas wypuścić!
Dolecieliśmy szczęśliwie do Warszawy. Dzidek nawet nie rozrabiał za bardzo i z zainteresowaniem oglądał książeczkę jak samolocik Julek przemierza świat – leciał nawet nad wieżą Eiffla! Po wylądowaniu najdłużej czekaliśmy na wózek, który zaginął gdzieś w akcji. Pod odpowiednią dziurą do odbioru bagaży raz po raz wypadały wózki, a po naszym ani śladu. Wypadł już cały stos wózków, po które nikt się nie zgłaszał, a naszego jak nie widać, tak nie widać. Jeszcze tego brakuje, żebyśmy stracili wózek! W końcu podnieśliśmy gumowe zasłonki – jedzie! Gdzieś się przyblokował, gdzieś się wyobijał, stelaż nieco zdarty i śrubki brak, co się okazało po kilku dniach, kiedy ledwo dojechałam do domu z zakupami, bo mało mi się wózek nie rozleciał. Czy odpadła w Paryżu, czy w samolocie – nie wiadomo. Poza tym wszystko w porządku.
I tak się skończyła nasza spokojna, że aż nudna wyprawa do Paryża z Piotrusiem Panem. Podróże z dzieckiem są zupełnie inne. Wszystkie plany trzeba podporządkować pod małego człowieka, uwzględniać pory drzemek, jedzenia oraz to, że dzieć może się najzwyczajniej w świecie nudzić, podczas gdy my akurat chłoniemy interesujące nas obiekty. Dodatkowo nie w każde miejsce da się wejść z wózkiem.
Z drugiej strony ludzie są na pewno przyjaźniej nastawieni, kiedy widzą małe dziecko. Być może, pani na lotnisku nie postarałaby się aż tak bardzo, gdyby nie było z nami Piotrusia. A poza tym przyjemnie jest pokazywać świat maluszkowi, który niewiele jeszcze widział i wszystkim się zachwyca. I to nie prawda, że takie małe dzieci nic z wyjazdu nie pamiętają. Odkąd wróciliśmy, gdy tylko zobaczy gdzieś Żelazną Damę, to wskazuje ją paluszkiem i woła radośnie "afla!, afla!" :)