Obudziliśmy się w ładnym pokoju, w czystej pościeli i z moskitierą nad łóżkiem udającą baldachim. Ociągaliśmy się ze wstaniem do oporu, aż w końcu zmusiła nas do tego zbliżająca się nieuchronnie godzina zamknięcia restauracji, w której dawali śniadanie. Jednak zanim zeszliśmy na dół, postanowiłam jeszcze skorzystać z prysznica. I tu niespodzianka. Okazało się, że w tym eleganckim hotelu ciepła woda jest tylko wieczorami. Później odkryłam, że pochodzi ona z ustawionych za budynkiem ogromnych, czarnych baniek, które w ciągu dnia nagrzewają się na słońcu, dzięki czemu woda do wieczora robi się gorąca. W nocy słońca nie ma, a więc bańki nie mają się jak nagrzać i dlatego rano ciepłej wody brak. Ot i cała tajemnica.
Po lodowatym prysznicu założyliśmy najlepsze i najczystsze ubrania jakie nam jeszcze zostały i zeszliśmy na śniadanie. Wybór jedzenia był ogromny. Samemu się robiło tosty, a na poczekaniu kucharze przygotowywali gorące dania, typu jajecznica, omlety, fasolka, naleśniki, kiełbaski, paróweczki i czego dusza zapragnie. Na tackach rozłożono świeże pomarańcze, ananasy, mango, arbuzy i malutkie bananki, a w dzbanach czekały świeżo wyciśnięte soki owocowe o różnych smakach. Goście hotelowi byli niezwykle eleganccy i gdybyśmy założyli nasz typowy strój podróżny to negatywnie rzucalibyśmy się w oczy. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że warto w podróży (nawet niezbyt czystej) mieć chociaż jeden "wyjściowy" strój.
Ten dzień postanowiliśmy przeznaczyć na poszukiwanie możliwości wyjazdu na wyspy na Jeziorze Wiktorii. Chcieliśmy zobaczyć osławione wyspy Mfangano i Rusinga, które polecał nasz książkowy przewodnik. Mieliśmy na zwiedzenie jeden dzień, więc postanowiliśmy skorzystać z usług kogoś doświadczonego, kto nas tam zabierze i będziemy mieć pewność, że zdążymy objechać to w jeden dzień. Wyruszyliśmy więc w miasto na poszukiwanie biura turystycznego.
Jak się niebawem okazało, Kisumu to miasto, w którym nikt nic nie wie. Kobiety w recepcji rozkładają ręce – nie wiedzą gdzie jest biuro, ani czy pociągi do Nairobi stąd jeżdżą, ani czy promy na wyspy wypływają. Pytani na ulicy ludzie również nie mają pojęcia gdzie nas skierować. Nikt również nie wie, gdzie jest osławione w mieście Muzeum Kisumu. Tego wszystkiego usiłowaliśmy się dowiedzieć błądząc po uliczkach miasta. W końcu dotarliśmy na obrzeża Kisumu, gdzie ktoś skierował nas do Ministerstwa Turystyki – może tam coś wiedzą…
Idąc we wskazanym kierunku dotarliśmy do jakiegoś opustoszałego centrum handlowego. Nagle z przejeżdżającego obok nas jeepa usłyszeliśmy donośne i piskliwe:
„Oh my God! White people! Hi!”… W samochodzie siedziała parka Białasów w średnim wieku i pozdrawiała nas radośnie, jakbyśmy się znali od lat. Rzeczywiście było to niezwykłe spotkanie, gdyż odkąd tu przyjechaliśmy nie widzieliśmy żadnych turystów – tym bardziej Białych! Oni widać też nie. Okazało się za chwilę, że to Amerykanie, którzy postanowili tu zamieszkać i właśnie są w trakcie budowy domu pod miastem. Gdyby nie oni zapewne nigdy nie dowiedzielibyśmy się, że w owym centrum handlowym jest jakaś informacja turystyczna! Przy okazji dali nam dobrą radę, aby schować przewodnik do plecaka, bo wyglądamy jak turyści. Hmm… Sam fakt, że jesteśmy biali w tym rejonie świata kwalifikuje nas do grona turystów, więc z książką na wierzchu, czy w plecaku – nie da się ukryć, że nie jesteśmy stąd. Szczerze mówiąc oni też wyglądali na turystów i gdyby sami nie powiedzieli, że budują tutaj dom to pomyślałabym, że zwiedzają.
Weszliśmy do niemalże pustego biura. Duża sala była poprzedzielana kilkoma przeszklonymi boksami – w większości pustymi. Przywitał nas młody człowiek, któremu przedstawiliśmy powód naszego przybycia, po czym zaprowadził nas do innego boksu, gdzie siedziała pani wyglądająca na niezwykle znudzoną i zaskoczoną naszym widokiem. Gapiła się na nas nieodgadnionym wzrokiem, bez słowa i emocji, podczas gdy facet starał się jej w skrócie przedstawić nasze życzenia. W końcu człowiek oznajmił nam, że zostawia nas w dobrych rękach i wyszedł.
Kobieta miała ruchy i reakcje godne leniwca, toteż po krępującej, dłuższej ciszy ponownie przedstawiliśmy jej naszą sprawę sądząc, że tym razem do niej dotrze i wreszcie jakoś zareaguje – najlepiej odpowiadając nam na pytania. Zaczęliśmy od prostszych (jak nam się wydawało) pytań w stylu "czy z Kisumu jeżdżą pociągi do Nairobi i czy pływają stąd promy na okoliczne wyspy?". Znów nastąpiła spowolniona reakcja, a kiedy wreszcie udało się jej przetworzyć w głowie nowe informacje, spojrzała na nas pytającym wzrokiem i oznajmiła, że ona nie wie… Zbici z tropu upewniliśmy się, czy to aby na pewno jest informacja turystyczna. Tak. Przeszliśmy więc do kolejnego zestawu pytań:
– Czy są w mieście jakieś biura turystyczne, gdzie moglibyśmy załatwić wycieczkę na wyspy?
– Pełno jest w Kisumu biur turystycznych – odpowiedziała i zawiesiła na nas swój nieodgadniony wzrok.
– A gdzie są, bo zeszliśmy pół miasta i nie widzieliśmy żadnego? – powtarzamy pytanie już bardziej precyzyjne i wprost, co by nie było już żadnych wątpliwości.
– Pełno jest w Kisumu biur turystycznych – odpowiedziała wyczerpująco…
Po tak przydatnej nam informacji nie mieliśmy już wątpliwości, że wiele to my tu nie załatwimy. Poprosiliśmy o adres, to nam zasugerowała, że lepiej najpierw zadzwonić, po czym znów nastąpiła dręcząca chwila ciszy. Ale może jednak podałaby nam adres, to my tam pójdziemy, bo nie mamy telefonu… W końcu uginając się pod ciężarem naszego uporu poprosiła tego samego gościa, który nas z nią zostawił, żeby zadzwonił do kogoś. Facet przyszedł i zadzwonił z telefonu na jej biurku. No cóż… Luz-blues i
hakuna matata!
Po 15 minutach zjawił się Rashid – arabski przedstawiciel agencji "Zaira Tours & Travel Co." i przedstawił nam co możemy robić w Kisumu i okolicach. Zapytaliśmy na początek jaka jest cena tych atrakcji. "Niedrogo" – odpowiedział, po czym wydusił z siebie kwotę 165$ za wycieczkę na wyspy Mfangano i Rusinga… Podobno to taki biedny kraj, a dla nich 165$ to "niedrogo"! Cena obejmowała kierowcę z samochodem na cały dzień i w zasadzie tyle. Wyjazd z hotelu miał być o 5:30, aby zdążyć na prom o 8:00, promem popłyniemy na wyspy Rusinga, a potem łodzią (za którą trzeba dopłacić) na wyspę Mfangano. Nie podał kwoty dopłaty za łódź, gdyż podobno kierowca miał nam wynegocjować dobrą cenę.
Chcieliśmy też zobaczyć pobliski las deszczowy, ale zawołał 112$ plus wejściówki po 60$ za osobę. Poprzestaliśmy na wyspach, które stargowaliśmy do 140$. Zapłaciliśmy zaliczkę w kwocie 4 tysięcy KSh z umową, że jutro on nam to odda, a my mu zapłacimy pełną kwotę w dolarach. Pokazał nam jeszcze punkt, gdzie możemy kupić tani kenijski starter na komórkę i podwiózł nas do Muzeum uczulając po drodze, że nie możemy wyjechać później niż o 5:30, bo nie zdążymy na prom. Kolejny jest po dwóch godzinach, a wtedy nie zdążymy zobaczyć wszystkiego. Facet wyglądał i mówił bardzo sensownie, sprawiając wrażenie poważnego profesjonalisty. Poza tym był polecony przez informację turystyczną, więc udzieliliśmy mu kredytu zaufania.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że pociągi do Nairobi nie jeżdżą z Kisumu. Rashid z człowiekiem z informacji zastanawiali się nad tym ponad 5 minut, aż w końcu wspólnie uzgodnili, że pociągiem do Nairobi nie dojedziemy. Z głowy więc – musimy poszukać innego środka transportu niestety.
Stanęliśmy w kolejce do maleńkiego budynku kasy muzeum. Dookoła nas ustawiały się do wejścia długie, barwne kolejki uczniów różnych okolicznych szkół, którzy przyjechali tutaj na lekcję przyrody. W takim tłumie przyszło nam zwiedzać muzeum etnograficzne w Kisumu. Większość ekspozycji poświęcona była lokalnej kulturze. Zrekonstruowano tam między innymi wioskę plemienia Luo, a w gablotach wystawiono ubrania, ozdoby, naczynia i broń dawnych mieszkańców regionu. W jednej z gablot umieszczono dość realistyczną scenkę z życia wioski. Woskowe postacie oryginalnych rozmiarów na pierwszy rzut oka wyglądają jak prawdziwe. Ściany głównej sali zdobią głowy przeróżnych zwierząt: od małych gazelek po wielkiego bawoła. Jednak jedną z największych atrakcji dla zwiedzających stanowi ustawiona na środku sali scenka, na której wypchany lew dopada wypchaną antylopę gnu. Nad nimi leci wypchany sęp, a pod nogami czają się wypchane krokodyl, wąż i wielki jaszczur. To przy tych zwierzętach uczniowie robili sobie masowo zdjęcia. Oprócz tego każdy może zobaczyć jakie węże występują w Kenii i jak bardzo są jadowite, a także poznać nazwy większości kenijskich ptaków.
Szybko zauważyliśmy, że tam gdzie się pojawiamy zainteresowanie eksponatami muzeum schodziło na dalszy plan. Stanowiliśmy dla większości żywe eksponaty, które można dotknąć, a nawet zrobić sobie z nimi zdjęcie, z czego skwapliwie skorzystała mała dziewczynka. Najpierw z niedowierzaniem dotykała mojej ręki (co to takie blade? to żywe? niemożliwe!). Potem kilka razy jeszcze wracała z opiekunem, aby mnie potrzymać za rękę, aż w końcu zapragnęła mieć z nami zdjęcie. Nie dało się nie zauważyć, że nie tylko mali są nas ciekawi. Kiedy razu pewnego odpoczywaliśmy na trawie w cieniu drzewka, podeszło do nas trzech licealistów z aparatem i zapytało, czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie. Jasne, pod warunkiem, że my zrobimy sobie z nimi. Kiedy wstaliśmy, aby się do zdjęcia ustawić, wtedy nie wiadomo skąd pojawiła się cała klasa! Oczywiście wszyscy chcieli mieć zdjęcie. Mieli jeden, stary aparat i przypuszczamy, że wypstrykali na nas cały film. Zmieniali się kolejno, czasem pojedynczo, czasem całą grupą przyjaciół. Kiedy już każdy miał fotkę do albumu podziękowali radośnie i odeszli. Szkoda, że nasi licealiści nie prezentują się tak elegancko i z taką klasą jak licealiści w Kenii: w mundurkach, grzeczni, dobrze wychowani…
Do hotelu wracaliśmy pieszo pod okryciem chmur burzowych. Była realna szansa, że za chwilę lunie tropikalna ulewa, której mieliśmy już próbkę podczas jazdy do Kisumu. Zresztą trzeba wspomnieć, że klimat w rejonie Jeziora Wiktorii jest zupełnie inny niż w dotychczas odwiedzonych przez nas częściach kraju. Niesamowicie tu zielono, duszno, a okolicę nawiedzają częste ulewy, które przechodzą tak samo szybko jak się pojawiają. Ale co się dziwić, w końcu jesteśmy około 10 kilometrów od równika!