Wreszcie dotarliśmy do Kisumu. Wysiedliśmy na wielkim bazarze, gdzie od razu otoczył nas tłumek jakichś typów z rowerami. Obsługa busika wydostała nasze wielkie plecaki, a typki od razu chciały nam je zapakować na siodełka rowerów i zawieźć do hotelu. Nie wiem jak oni sobie to wyobrażali… że zapakują nas z dwoma plecakami na dwa rowery, czy też może plecaki będą jechały osobno, a my osobno? W tym drugim wypadku musielibyśmy opłacić cztery rowery i się jeszcze stresować, czy te z plecakami nie pojadą przypadkiem w innym kierunku niż my… Od razu podziękowaliśmy im grzecznie z zamiarem wynajęcia pojazdu, gdzie zmieścimy się razem z bagażami.
Rowerki te pełnią rolę tanich taksówek i zwą się
boda-boda. Jest też nieco droższa wersja na motorze, która zwie się
piki-piki. Na obydwu pojazdach miejscowi potrafią przewozić niezwykłe ilości towarów – ogranicza ich tylko własna fantazja jak dane towary umocować, żeby nie spadły. Przypuszczam, że być może jakimś cudem zmieściliby mnie z dwoma plecakami na jeden rower, ale po co mam się stresować? Przecież nawet jeszcze nie wiemy gdzie jechać? Wściekli i zmęczeni zastanawialiśmy się tylko kto nas w to wrobił? Przewodnik nas, czy bileter przewodnika? Czy może była to zmowa?
Próbowaliśmy się dowiedzieć, w którą stronę mamy iść, a tymczasem wokół nas zrobiło się jakieś zamieszanie. Dookoła czyhali rowerzyści
boda-boda i przyczepił się do nas jakiś pijaczek. Kiedy Krzul wypytywał kierowcę o drogę do centrum ów pijaczek wypytywał mnie, czy w Polsce płaci się dolarami. Dziwnie spojrzał, kiedy mu powiedziałam, że płacimy złotówkami… Biali i dolarami nie płacą?! Jak to możliwe?!
W międzyczasie właściciel jednego z
boda-boda zaczął wygłaszać w moim kierunku jakieś wrogie przemówienie. Co prawda było to w suahili, ale jego wyraz twarzy, mimika i ton kazały mi czym prędzej ewakuować się z tego bazaru. Jakiś inny rowerzysta coś mu powiedział, co zabrzmiało tak, jakby go próbował uciszyć. Wraz z kolegą mieli dość zakłopotane miny. W końcu wrócił Krzul z kierowcą, który zgodził się zawieźć nas do hotelu za 500 szylingów, co było prawie jak opłata za przejazd z Narok do Kisumu za osobę! W końcu stargowaliśmy do 200. Jakoś dziwnie szybko zgodził się na tą cenę, jakby też chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Całe szczęście, bo rasistowski rowerzysta nie odpuszczał, pijaczyna też. Atmosfera coraz bardziej zagęszczała się. Kiedy już odjeżdżaliśmy, na pomagiera naszego kierowcy napyskował jeszcze jakiś facet, a potem wkurzony rąbnął pięścią w drzwi naszego samochodu. Poczułam się jak w jakimś filmie gangsterskim. Ulżyło mi, że znów mieliśmy szczęście i ktoś nas wywiózł do centrum.
Nie wiedzieliśmy gdzie jechać, więc poprosiliśmy, żeby nam coś zaproponowali. Kiedy podwieźli nas pod ładny hotel, Krzul wyszedł sprawdzić warunki. Był drogi jak na naszą kieszeń, jednak przez wzgląd na nasze zmęczenie i stresującą sytuację na bazarze nie chciało nam się szukać dalej. Zostaliśmy.
Był to najdroższy i najbardziej elegancki hotel w jakim mieszkaliśmy w Afryce. Powiem więcej – nie pasowaliśmy tam. Kiedy wchodziliśmy brudni, zakurzeni i wymordowani podróżą, a ze sobą targaliśmy brudne plecaki ludzie w hotelu dziwnie zmierzali nas wzrokiem. Nie lubię sytuacji, kiedy wyglądam nieadekwatnie do otoczenia, jednak tutaj, gdzieś w głębi duszy ucieszyłam się skrycie, że po raz pierwszy w Afryce tubylcy uważają mnie za biedniejszego od siebie! Po raz pierwszy nie byliśmy traktowani jak chodzący bankomat, a wręcz jak ktoś, kogo nie stać na ten hotel… No i po raz pierwszy ktoś popatrzył na mnie z lekkim obrzydzeniem, co już akurat miłe nie było. Jednak kiedy wyciąga się kartę kredytową, wtedy recepcja inaczej już patrzy…
Zamówiliśmy pokój i czym prędzej schowaliśmy się w nim. Wreszcie nie trzęsie na wybojach, wreszcie cisza i spokój, wreszcie bezpieczni. Po trzech dniach posuchy wreszcie doczekaliśmy się ciepłego prysznica, dzięki któremu udało się wyszorować z siebie czerwony kurz z Masai Mara.
I na koniec dnia umyci, leżąc w czyściutkiej pościeli miękkiego łóżeczka poczuliśmy głód. Ostatnio jedliśmy śniadanie rano o 6:00! Byliśmy głodni, a nie mieliśmy już nawet ciastek. Postanowiliśmy zatem zjeść po rosołku w proszku zalanym wrzątkiem, który zagotowaliśmy grzałką elektryczną o dużej mocy. Zrobiliśmy jedną zupkę… drugą zupkę… Po czym nagle w całym hotelu… zgasło światło... Do dzisiaj nie wiemy, czy przyczyną zamieszania były nasze zupki. Na wszelki wypadek pozacieraliśmy ślady niecnego czynu, upychając opakowania po kieszeniach. Nigdy nie wiadomo, czy za rozpętanie awarii nie każą nam dopłacać! W Afryce nigdy do końca nic nie wiadomo.