Geoblog.pl    Jouka    Podróże    Tanzania i Kenia. Hakuna matata!    Pociągiem do Nairobi
Zwiń mapę
2010
26
wrz

Pociągiem do Nairobi

 
Kenia
Kenia, Tsavo National Park
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9193 km
 
Na dzisiejszy dzień mieliśmy zamówione bilety na pociąg do Nairobi, więc – jak to bywa w noclegowniach – należało się wymeldować do godziny 10:00 rano. Pozbieraliśmy bambetle przepędzając przy okazji wielkiego karalucha z plecaka i stado mrówek ze stolika, po czym udaliśmy się z bagażami do naszej restauracji na śniadanie. Postanowiliśmy, że przeczekamy tam pół dnia i po 15:00 wyruszymy na dworzec. Pociąg odjeżdżał o 19:00. Musieliśmy jeszcze odebrać bilety, a potem miejscówkę w przedziałach, którą przydzielali nie wcześniej niż godzinę przed odjazdem.

Odczekaliśmy zatem kilka godzin upajając się szumem oceanu i ruszyliśmy na dworzec z mrukliwym taksówkarzem Tomem, który walczył o nasze pieniądze już od pierwszego dnia pobytu w Bamburi. Codziennie, kiedy wychodziliśmy za szlaban on tam stał i napadał nas nachalnie, abyśmy zechcieli skorzystać z jego taksówki. Dzielnie się broniliśmy, gdyż gość przez swoją wyjątkową nachalność nie wzbudził naszej sympatii. Tom jednak nie dawał za wygraną i chyba ustalił z obsługą hotelu, że jak będziemy wyjeżdżać, to nam go wskażą jako jedyne źródło transportu w okolicy. W momencie, kiedy ostatniego dnia przekroczyliśmy szlaban recepcja prawie nas wsadziła do jego samochodu. Wytargowaliśmy nieco cenę, a kiedy zgodziliśmy się w końcu dobrowolnie wsiąść do taksówki, wtedy Tom-namol zamienił się w Toma-gbura. Nie wiem, czy to przez mniejszy zarobek niż się spodziewał, czy może kiedy już nas upolował, to wyszło jego prawdziwe JA, w każdym razie zaczął coś burczeć pod nosem i nawet nie pomógł nam upakować plecaków w swoim bagażniku, z czym spotkałam się po raz pierwszy i ostatni. Poza tym swym sposobem bycia okazywał bliżej nieokreśloną niechęć do nas. Widocznie stwierdził, że po opuszczeniu ceny nie obowiązują go już żadne inne grzeczności i można wykazać się szeroko pojętym olewnictwem.

Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się przy Bora-Bora (w wiadomym celu), a tam cena dolara z każdym dniem leciała w dół, na łeb na szyję – przynajmniej w ich notowaniach. Nie mieliśmy niestety możliwości sprawdzenia, czy nas nie wkręcają, więc musieliśmy przystać na proponowaną cenę. Kiedy Krzul zajmował się wymianą, taksiarz wykrzesał z siebie pytanie skąd jesteśmy. Oczywiście zrozumiał – jak wszyscy pytający – że jesteśmy z Holandii (Poland, Holand, co za różnica…), po czym, kiedy wreszcie zrozumiał, że "polish, no netherland" mina mu zrzedła jeszcze bardziej i ucichł już zupełnie. Potem przez całą drogę nie był skory do rozmowy, a na dworcu oczywiście nie ruszył się, aby pomóc wydostać bagaże z samochodu. Burknął tylko coś pod nosem na odchodne i odjechał.

Odebraliśmy swoje bilety – na szczęście nie było żadnych problemów, ani nieporozumień. Mieliśmy jechać pierwszą klasą z kolacją, śniadaniem i pościelą w cenie biletu. Nasza trasa do Nairobi liczyła około 530 kilometrów, które mieliśmy przebyć w ciągu 14 godzin, czyli poruszając się ze średnią, zawrotną prędkością 40 kilometrów na godzinę. Duża część trasy wiodła przez równiny Parku Narodowego Tsavo. Niestety przez Tsavo przejeżdżać mieliśmy w nocy, więc z żalem godziliśmy się z faktem, że będziemy wśród dzikich zwierząt, a ich nie zobaczymy.

Główna część biletu na kenijski pociąg to mały, szary kartonik – podobny do biletów na PKP za czasów PRL-u. Do tego dołączono coś w stylu rachunku wystawionego na konkretną osobę oraz kupony na kolację i śniadanie – wszystko skrupulatnie ręcznie wypisywane. Godzinę przed odjazdem mieliśmy się jeszcze zgłosić po miejscówkę, czyli numer wagonu i przedziału, który nam przydzielą. Póki co, przed nami około cztery godziny czekania. W luźnych planach mieliśmy wędrówkę do sklepiku sympatycznej pani, jednak kiedy wyobraziliśmy sobie ponowną walkę z namolami na ulicy i targi o przyzwoitą cenę transportu, to w rezultacie odechciało nam się wałęsać po mieście. Zostaliśmy więc na dworcowej ławce i postanowiliśmy wysuszyć mokre pranie, które bezskutecznie schło w hotelu przez dwa dni i już zaczęło lekko podśmierdywać…

Po trzech godzinach czekania, na peron zaczęli się schodzić ludzie z tobołkami, a po niedługim czasie podjechał nasz pociąg. Długi i obskurny, ale miał trzy klasy: pierwszą – z dwoma posiłkami i dwuosobowymi przedziałami sypialnymi, drugą – również z posiłkami, lecz z przedziałami czteroosobowymi oraz trzecią – bez posiłków, bez przedziałów, a zapełnioną po brzegi tubylcami wraz z ich dobytkiem i żywym inwentarzem.

Odszukaliśmy nasz wagon, a następnie niewiarygodnie wąskim korytarzem usiłowaliśmy dotrzeć do naszego przedziału. Korytarz był szerokości mojego plecaka, więc idąc zahaczałam o wszystkie sterczące elementy wnętrza. Krzul musiał kroczyć nieco bokiem, a plecak tachać w rękach przed sobą. Wreszcie udało się przecisnąć do naszego przedziału i… Tak wygląda pierwsza klasa?! Weszłam do ciasnej klitki z dwoma pryczami i zrzuciłam plecak na brudną leżankę. Nie spodziewałam się cudów, ale liczyłam na to, że chociaż będzie czysto. Leżanki wyglądały, jakby nigdy nie widziały wody, podłoga zryta i wyłuszczona, brudne okno z moskitierą, a do tego wszystkiego klapa od śmietnika zamykana na gwózdek. Jedyną namiastką "luksusu" była mała umywaleczka pod oknem i wielka szafa (choć nie wiem po co ona). W sumie jedynym realnym luksusem był fakt, że to kabinka dwuosobowa – tym zresztą różniła się od klasy drugiej. Mamy luksus bycia samym.

Nad umywaleczką wisiała jeszcze szklana skrzyneczka z kranikiem i podpisem, że to woda pitna. Nie odważyliśmy się przetestować. Nie spodziewałam się również, że będzie woda w kranie umywalkowym, a tu niespodzianka! Była i to w ilości wystarczającej do wyprania gatek, które niesione w woreczku wraz z bananem upaprały się papką po jego przypadkowym rozgnieceniu. Na szafie zawieszono toporną drabinę wspomagającą wejście na górną pryczę, a nad szafą sterczał wiatrak mający nieco schłodzić parne powietrze w przedziale. Na pytanie, czy można go włączyć obsługa odpowiedziała, że wiatraki nie działają, gdyż akumulatory pociągowe nie mają na tyle mocy; aby mogły ruszyć musieliby wyłączyć światło w całym pociągu. Okazało się za chwilę, że tej mocy to nie ma nawet na światło we wszystkich wagonach. W naszym bezpowrotnie ono zgasło, więc postanowili nas przesiedlić do wagonu sąsiedniego.

Zaczęło się oczekiwanie na odjazd pociągu. W tym czasie po peronie przechadzał się człowiek z gitarą i wyśpiewywał kenijskie piosenki. Były takie skoczne i wesołe, że wystawiłam głowę przez okno i zaczęłam podrygiwać. Gość to zauważył, po czym tak się zachwycił, że zachęcił mnie, abym wyszła do niego – koniecznie chciał mieć ze mną zdjęcie. Oczywiście wyszłam i ku uciesze ludzi wyglądających z pociągu zaczęłam pląsać na peronie w rytm afrykańskich hiciorów. Właściwie, to po pierwszym odtańczonym kawałku gitarzysta grał już tylko obok naszego okna, wołając na mnie per "sister". Widział, że tu jego piosenki przynoszą najwięcej radości i nie wędrował już więcej wzdłuż pociągu w poszukiwaniu słuchaczy. Cieszył się jak dziecko, że biała sister zna wszystkie style taneczne, które przygrywał, a biała sister cieszyła się ze spontanicznej, afrykańskiej zabawy z tubylcem i jego muzyką!

Miałam taką radochę z mini-imprezki na peronie, że zapomniałam o kiepskim przedziale, a nawet o pęcherzu, który od dłuższego czasu dawał mi się we znaki! Leonard grał, a ja tańczyłam, Krzul focił, a ludzie patrzyli, aż w końcu dołączyło się do nas jeszcze dwóch małych chłopaczków. Niestety kierownik pociągu polecił wsiadać. Przez cztery godziny nie mogłam się doczekać kiedy w końcu ruszymy do Nairobi, a teraz żałowałam, że spóźniony już mocno pociąg nagle odjeżdża… Żegnaj Mombaso! Żegnaj Leonardzie! Wielka szkoda, że adres mailowy, na który mieliśmy wysłać mu te zdjęcia okazał się błędny…

Pociąg ruszył. "Najpierw powoli, jak żółw ociężale ruszyła maszyna po szynach ospale. Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem i kręci się, kręci się koło za kołem…" – jak to napisał zgrabnie Julian Tuwim. Następnie trafnie ujął w wiersz opis, który po niewielkiej modyfikacji pasuje jak ulał do naszego afrykańskiego pociągu:

I pełno ludzi w każdym wagonie,
A w jednym krowy, a w drugim słonie.
A w trzecim siedzą same Białasy,
Siedzą i jedzą tłuste frykasy.
A czwarty wagon pełen bananów,
Po dachu skacze stado pawianów.
W piątym żyrafa – O! Jaka wielka!
Pod każdym kołem pęka uszczelka!
W szóstym z mahoniu rzeźby i stoły,
W siódmym lew, guziec i dwa bawoły,
W ósmy wieś cała się wpakowała
I szybko do celu dojechać by chciała.
W dziewiątym – same hieny i sępy,
W dziesiątym siedzi Murzyn nadęty.
A tych wagonów jest ze czterdzieści,
I sama nie wiem, co się w nich mieści!


Tak właśnie wierszowo można opisać nasz wesoły pociąg… ;)

Rozbawieni wydarzeniami na peronie szybko zaaklimatyzowaliśmy się w przedziale. Udało się potem odnaleźć jakąś w miarę przyzwoitą toaletę, do której wejście nie powodowałoby we mnie odruchów wymiotnych, po czym zaczęliśmy się integrować w wagonie Białasów. No więc właśnie. Jechaliśmy w jednym z wagonów pierwszej klasy w całości zapchanym Białasami. Po sąsiedzku mieliśmy wielkiego Niemca z wiecznie naburmuszoną miną, z drugiej strony zakwaterowano nawaloną jak bombolot parę Anglików, a dwa przedziały dalej… Polacy! Wiki i Piotrek. Wiki poraziła nas doskonałym akcentem angielskiego. Okazało się potem, że urodziła się w Australii – tam też się wychowała. Mieszka teraz w Polsce i właśnie wyjechali z Piotrkiem w swoją podróż poślubną. Opowiedzieliśmy sobie wrażenia z pobytu w Kenii i okazało się, że spostrzeżenia mają podobne. Ulżyło mi trochę, bo już myślałam, że może ja przesadzam…

Nasi nowi znajomi byli już zaprawieni w bojach w podróży pociągiem, więc nas uświadomili, że ten pan z dzwonkiem, który właśnie przemknął po wagonach zwołuje wszystkich na kolację. Zabraliśmy więc nasze kupony kolacyjne wraz z plecakami podręcznymi i rozpoczęliśmy przeciskanie się do wagonu restauracyjnego obijając się po ścianach jak po spożyciu ayahuaski… Pociąg, mimo swej "zawrotnej" prędkości, telepał się niesamowicie. I to we wszystkie możliwe do telepania strony. Poczuliśmy to wyjątkowo drastycznie przy kolacji, kiedy nagle okazało się, że picie gorącej herbaty to nie lada wyczyn, grożący poparzeniem nie tylko ust i języka…

W wagonie restauracyjnym wszystkie siedzenia były ustawione przy stolikach. Zajęliśmy jeden z naszymi nowymi znajomymi z Polski. Na stoliku pełna zastawa, choć sztućce – każde z innej bajki. Kilkoro kelnerów w biało-czarnych ubrankach z wielką wprawą w utrzymywaniu równowagi serwowało gorące dania na kolację. Na początek dostaliśmy zupę-krem z kurczaka. Na drugie danie, do wyboru był kurczak, wołowina, warzywa w sosie oraz ziemniaki lub ryż. Był nawet deser w postaci sałatki owocowej. Do picia herbata w cenie obiadu, a dodatkowo płatne woda, cola, fanta, sprite i wszechobecne lokalne piwo Tusker. Jak na afrykańskie, a w dodatku kolejowe warunki – kolacja godna królów!

Przy okazji Wiki przekazała nam informację o podstawowych środkach ostrożności w pociągu, które poprzednio przekazał jej jeden z pracowników. A brzmiały one następująco:
- wychodząc na posiłki zamknąć okno (podobno zdarzały się przypadki, że dzieciska oblegające stacyjki właziły przez okno i kradły rzeczy z przedziału, podczas gdy właściciele przebywali w wagonie restauracyjnym);
- na posiłki zabierać bagaże podręczne ze sobą (z nimi akurat nigdy się nie rozstajemy);
- na noc zamknąć zamek w drzwiach do przedziału (to wręcz odruch, żeby – zanim się zaśnie – zamknąć się, jeśli w ogóle jest taka możliwość);
- nie rzucać nic dzieciakom (jeśli nie chce się spowodować, że w pogoni za podarunkiem stadko dzieci wpadnie pod pociąg).

Fakt faktem, że z tymi dzieciskami na stacjach był problem i byłam w stanie uwierzyć, że mogą posunąć się do tego, żeby wywlec jakieś rzeczy z przedziału przez okno. Na każdej stacyjce (a pociąg zatrzymywał się niemal w każdej większej wsi) zawsze stał tłum ludzi – w tym spora część dzieci. Na początku myśleliśmy, że ten tłumek po prostu wsiada do pociągu lub właśnie wysiadł, ale szybko przekonaliśmy się, iż ów tłumek czeka, aż przez okna pierwszej klasy coś wyleci. Przy czym, kiedy ludzie na peronie zauważali Białych siedzących w wagonie, to stali przed oknem krzycząc coś. Kiedy pociąg ruszał rzucali się w pogoń za nim nadal krzycząc w stronę okna z Białasami. Napawało nas to lekkim przerażeniem, że zaraz w naszą stronę polecą jakieś kamienie, czy stanie się coś równie nieprzyjemnego – tym bardziej, że nie widzieliśmy w ciemnościach tych krzykaczy z peronu. W każdym razie po powrocie do przedziału, kiedy pociąg zatrzymywał się, gasiliśmy światło i obserwowaliśmy peron, po którym wzdłuż wagonów pierwszej i drugiej klasy biegała grupka wyrostków z latarką.

Jeszcze przed kolacją do przedziałów ktoś podrzucił nam wojskowo wyglądające worki z pościelą. Wszystkim pasażerom steward ścielił łóżka, ale z powodu lekkiego zamieszania z naszymi bagażami postanowiliśmy, że pościelimy sobie sami, jak się tylko ogarniemy. Zabierając się do ułożenia posłania odkryliśmy w worku idealnie złożony w kosteczkę komplet pościeli, na którą składały się dwa prześcieradła, koc i poduszka. Wszystko to było złożone w taki sposób, że wystarczyło położyć pakunek na leżance, rozwinąć zawijaski i… łóżko gotowe! Sam wygląd pościeli nie wzbudzał zaufania, więc na poduszce wylądowała moja kanga, jako własna, osobista poszewka. Tak czy siak, nie można było narzekać, gdyż Wiki zdążyła nam już opowiedzieć, że przy poprzedniej przejażdżce pociągiem na swojej poduszce znalazła odcisk buta… Przeszukałam dokładnie moją pościel i na szczęście żadnego odcisku nie znalazłam. Chyba, że ktoś wdepnął nie zostawiając widocznego śladu. Nawet jeśli ktoś wdepnął – to trudno – jeść tego nie będę. Tak więc po rozłożeniu misternie złożonego, ekspresowego zestawu pościelowego zabunkrowaliśmy się w przedziale, zatrzasnęliśmy moskitierę w oknie i telepani na wszystkie strony przez szalony pociąg staraliśmy się zasnąć.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2010-11-20 22:53
Zawsze zachwycam się wschodem słońca !
...wiersz rewelacyjny ...Tuwim by się uśmiał także !
Taneczne "wariacje" warto uwiecznić tym bardziej ,że były biało- czarne !!! super :)
 
dominique
dominique - 2010-12-07 13:45
zdjęcie super a w bąkojadach się zakochałam. Bąkojad w nosie... hahahahahaha :-D
 
mirka66
mirka66 - 2011-05-16 09:40
Ogladajac Twoje zdjecia i czytajac ten pamietnik z podrozy przypomina mi sie film,ktorego uwielbiam " Pozegnanie z Afryka ".
 
 
Jouka
Joa^Krzul
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 129 wpisów129 175 komentarzy175 1340 zdjęć1340 1 plik multimedialny1