Umówiliśmy się wczoraj z Colombo, że o 6:00 rano zgarnie nas spod szlabanu naszego hotelu. W związku z tym zarządziliśmy sobie pobudkę o 5:00 i w spokoju mogliśmy się przygotować do wyjazdu. Zapakowaliśmy rurki, maski, założyliśmy kąpielówki i szybkoschnące ubrania, po czym punktualnie o 6:00 stawiliśmy się przy szlabanie. Parę minut później pojawił się Colombo i zaprowadził nas do miejsca, gdzie miał podjechać nasz busik. Czekało tam już kilkoro innych Białych. Uśmiechnęłam się promiennie do nich licząc, że skoro w Afryce spotyka się Biały z Białym, to nawiąże się między nami cicha nić porozumienia. Trochę się jednak przeliczyłam – Białasy nawet nie drgnęły. Odpowiedzieli smętnie na nasze powitanie i na tym się skończyło. Ich miny, albo raczej zupełny brak jakichkolwiek emocji zdawały się mówić, aby ich nie tykać. Nie tknęliśmy.
Zapakowaliśmy się do busika i odjechaliśmy zbierając po drodze innych Białasów. Następnie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w celu zatankowania (jakby nie mogli tego zrobić zanim zbiorą wycieczkowiczów), a ponieważ stacja benzynowa była w miejscu, gdzie wymienia się pieniądze, Krzul wyskoczył co nieco rozmienić. Colombo nie opuszczał go ani na krok, bojąc się, że ucieknie, czy co... W końcu zapłaciliśmy za wycieczkę tajną naszą kwotę i udało się wyruszyć w drogę. Z sześciu osób obsługi zostały może trzy, reszta (w tym Colombo) ulotnili się z pojazdu zaraz po zebraniu kasy od turystów. Ruszyliśmy zatem w 3-godzinną (a nie w 1-godzinną, jak nam mówiono) podróż autobusem do miejscowości Shimoni, aby tam wsiąść do łodzi
dhow i dopłynąć nią na wyspę Wasini, zaliczając po drodze Morski Park Narodowy Kisite-Mpunguti.
W Shimoni wraz z jedną Angielką zjedliśmy małe śniadanko. Reszta grupy (głównie Niemcy i Amerykanie) na śniadanie wypalili po kilka śmierdzących papierosów… Była to bardzo dziwna grupa i oprócz owej Angielki wszyscy wydali się jacyś niesympatyczni, zarozumiali i nieprzystępni. W międzyczasie przewodnik dobrał nam płetwy chrzcząc Krzula przydomkiem
"Big Foot". Następnie, opędzając się od wszędobylskich sprzedawców wszystkiego, wkroczyliśmy na pomost prowadzący do łodzi, aż w końcu wypłynęliśmy na ocean.
Płynęliśmy powoli używając do tego celu silnika motorowego, a nie – jak nam obiecano – żagla. Po kilkunastu minutach zauważyliśmy fikające w wodzie delfiny. Nie było jednak pływania z nimi – co miało być ponoć jedną z głównych atrakcji tej wycieczki. Kiedy Krzul zapytał, czy można do nich wskoczyć, to odpowiedzieli, że nie można, gdyż tu jest bardzo głęboko, a rząd zabronił wypuszczania turystów wpław na otwarty ocean. I tyle było pływania z delfinami. Na szczęście coś mnie już na samym początku tchnęło, żeby na tę atrakcję nie napalać się za bardzo, więc nie czułam się jakoś wybitnie rozczarowana. Co najwyżej byłam zniesmaczona tym ile człowiek potrafi nakłamać, żeby coś sprzedać. Mimo wszystko wyskakujące z wody delfiny zawsze nas zachwycają i z przyjemnością oddaliśmy się ich obserwacji z suchego pokładu naszej łodzi.
Po około godzinie od wypłynięcia z portu, błękitne dotychczas niebo przesłonił nagle pas szaro-burych chmur zmierzających bezlitośnie szybko w naszym kierunku. Ocean również przybrał kolor szarawy, zupełnie jak gdyby w jego wodach odbijały się kolory nieba. W jednej chwili zerwał się wiatr i poczułam na plecach lodowate bicze wściekłej ulewy. Deszcz był tak nagły i tak silny, że w ciągu kilku sekund byłam mokra jak po wrzuceniu do wody. Trzęsąc się z zimna próbowałam ratować plecak przed zmoknięciem (jak się potem okazało – z marnym skutkiem), po czym wcisnęłam się do grona osób upchniętych ciasno pod niewielkim daszkiem. W owej chwili chciałam się już tylko ochronić przed chłostą lodowatych kropel, bo i tak już byłam cała mokra. Na szarej wodzie, pod szarym niebem bujało nami niemiłosiernie. I pomyśleć, że jeszcze kilka minut temu płynąc po turkusowym oceanie i chowając się przed słońcem podziwialiśmy okoliczne wysepki. Teraz nie było już wysepek. Nie było widać nic, oprócz ściany deszczu, a my zmoknięci, zmarznięci i ściśnięci obok siebie jak pingwiny na lodowcu próbowaliśmy usilnie utrzymać równowagę na miotanej falami małej łódce.
Mimo wszystko, byliśmy… zachwyceni! Staliśmy tam trzęsąc się z zimna i wraz z załogą szczerzyliśmy się do siebie w poczuciu przeżywania nieprzewidzianej przygody. Lało tak może z 15 minut, po czym przestało tak nagle, jak szybko zaczęło. Wiatr zelżał, fale się uspokoiły, a niebo i ocean znów przybrały znajomą błękitną barwę. Słońce ponownie przygrzało, jak gdyby nigdy nic się nie działo, a o tym, co przed chwilą przeżyliśmy przypominały nam jedynie kompletnie mokre ubrania.
Wycisnęłam spodnie z nadmiaru wody i wystawiłam się na powiew wiatru stojąc tuż na dziobie łodzi – udało się dzięki temu szybko wyschnąć. Przy okazji zauważyłam, że moje ubranie pokryte było białymi kawałkami farby, którą zdarły ze stateczku mocne krople deszczu i porozsiewały po wszystkich turystach, którzy akurat znaleźli się w zasięgu rażenia.
Zanim dotarliśmy do rafy koralowej byłam już sucha. Zacumowaliśmy stateczek przy płaskiej, piaszczystej mini-wysepce i wskoczyliśmy do kryształowo czystej i turkusowej wody oceanu. Założyłam maskę i rurkę, po czym zanurzyłam głowę pod wodę. Moim oczom ukazał się podwodny, kolorowy świat, jaki znałam jedynie z filmów przyrodniczych. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było podwodne "kwiaty" rafy koralowej i pływające między nimi bajecznie kolorowe rybki. Przemieszczaliśmy się za przewodnikiem wzdłuż rafy i oglądaliśmy znalezione przez niego dziwaczne podwodne stwory. Im bliżej wysepki tym rafa była bliżej powierzchni i można było dostrzec poszczególne ruchome "gębki" koralowców. Niektórzy zniesieni prądem wpadali nawet na rafę, gdyż gdzieniegdzie widać było wgniecione jej kawałki. Pode mną pomykały rybki w kropki, w paski i we wszystkich kolorach tęczy. W pewnym momencie płynęłam nawet z całą ławicą! Wszystko wyglądało jak kolorowy ogród, w którym niektóre koralowce przybierały kształty wielkich róż!
Niestety cała zabawa trwała jedynie godzinę, po czym rzucono hasło, że wchodzimy do łodzi i płyniemy na lunch. Ja się dopiero rozkręcałam, a oni poganiają na ten lunch, jak gdyby to było głównym punktem wycieczki! Jechaliśmy trzy godziny, żeby wsiąść na łódkę, potem płynęliśmy dwie godziny, żeby zobaczyć rafy, a oglądaliśmy je tylko godzinkę… Byłam z lekka zdegustowana, a nie wspomnę nawet o Krzulu, który podczas snorkelingu wrócił na łódź, aby wymienić baterie w aparacie do zdjęć podwodnych, a następnie, walcząc z silnym prądem, wrócił do nas dopiero wtedy, kiedy wchodziliśmy do łódki. Był wkurzony, że niewiele zobaczył, a tu już zarządzili koniec i odpływamy na jakiś lunch… Jak dla nas – oglądanie raf było zdecydowanie za krótkie! Tym bardziej, że dotarcie tutaj zajęło nam około pięciu godzin! Po raz kolejny przekonaliśmy się, że nienawidzimy grupowych wyjazdów, gdzie wszystko trzeba robić pod dyktando i dostosowywać się do ludzi, których nie interesuje za bardzo coś, co bardzo interesuje nas.
Wypłynęliśmy więc na ten nieszczęsny lunch, który miał odbyć się na wyspie Wasini. W drodze na wyspę dostaliśmy po kawałku słodziutkiej pomarańczy, aby zajeść nią smak potwornie zasolonej wody Oceanu Indyjskiego. Przy okazji, z nienacka zaczepiła nas parka Polaków… Jak to dobrze, że głupie komentarze podczas wycieczki wypowiadaliśmy po cichu! Wydawało mi się w pewnym momencie, że usłyszałam gdzieś polskie słowo, ale nie chciałam wierzyć. W końcu rodacy ujawnili się. Było to małżeństwo w średnim wieku, raczej należące do tej zamożniejszej części społeczeństwa, sądząc po ich krótkiej opowieści z podróży po Kenii. Nie snorkelingowali z nami – jak również kilkoro innych osób na łodzi – więc zastanowiliśmy się mocno, na czym właściwie polega ta wycieczka, po czym doszliśmy do wniosku, że chyba na egzotycznym lunchu, a delfiny i rafa to "efekty uboczne".
Na szczęście nasze smętne rozważania przerwało stadko delfinów, które zaczęło fikać tuż przy naszej łodzi. Było ich dużo więcej niż rano, ale nawet nie zwolniliśmy, gdyż przecież pędziliśmy na lunch… Delfiny to tylko dodatkowa, mało ważna atrakcja. Ech…
Wreszcie dopłynęliśmy na wyspę Wasini, gdzie przesadzili nas do mniejszych łódek i przetransportowali bliżej brzegu. Z uwagi na czas odpływu musieliśmy jeszcze kilkanaście metrów przejść przez wodę po kolana, zanim wyszliśmy na brzeg, gdzie skierowano nas do restauracji z pięknym widokiem na ocean. Właściwie był to taras z długim stołem posypanym kwiatami, w tym moimi ulubionymi, przepięknymi plumeriami! Poza tym każdy miał przygotowaną deszczułkę i drewniany tłuczek. Przy pomocy tych narzędzi mieliśmy spożyć owoce morza w postaci krabów. Ponieważ nie jesteśmy szczególnymi smakoszami morskich stworów, a zrażeni ostatnimi mięsnymi daniami postanowiliśmy zjeść po prostu jakieś danie wegetariańskie.
Większość osób pokusiła się jednak na degustację krabów. Kelnerzy wnieśli więc na stoły półmiski z kawałkami wielkich czerwonych krabików, ich nóżek i szczypców, a wycieczkowicze zabrali się do pałaszowania. Polegało to na ułożeniu kraba na deseczce i rozwalenia jego pancerzyka za pomocą drewnianej pałki. W środku kryło się białe, delikatne mięsko, które jakoś tym razem również i mnie nie zachęciło zapachem, w związku z tym odetchnęłam z ulgą, że nie muszę się z nim mordować. Większości turystów potrzebna była jednak pomoc kelnerów, którzy wprawnym ruchem rozłupywali im najlepsze kąski z wnętrza skorupiaka.
Kilka osób wybrało posiłek w postaci kurczaka, a my – jak już wspomniałam – dostaliśmy danie wegetariańskie, czyli indyjskie
chapati, sos z chili, pomidory i sos warzywny przyrządzony po afrykańsku – nie mam pojęcia z czym. Było nawet smaczne, jakkolwiek nie powiem, żebym się przejadła. Sos z chili był doprawiony idealnie! Czuć było wyraźnie diabelnie ostrą przyprawę, jakkolwiek nie wypalała ona kubków smakowych i z
chapati świetnie się komponowała. Należy jednak wspomnieć, że największym hitem dla nas była przekąska, którą podali na samym początku. Były to indyjskie (znowu!) pierożki z kruchego ciasta o nazwie
samosa wypełnione farszem ziemniaczanym. Po prostu pycha! Zapamiętaliśmy skwapliwie nazwę, aby od tej pory zawsze i wszędzie szukać tych pierożków w różnistych jadłodajniach.
Po posiłku jeden z kelnerów przyniósł nam żywego kraba wielkości talerza z blisko półmetrowymi odnóżami. Zademonstrował nam z jaką łatwością jego szczypce przecinają muszelkę, która odskakiwała w powietrze przy każdym kłapnięciu. Następnie człowiek, ku przerażeniu zgromadzonych, zaryzykował zbliżenie języka do otwartych szczypiec kraba. Oczywiście nie ośmielił się go tam wetknąć.
Na koniec całego lunchu przewodnik ogłosił, że jeżeli nam się podobało, smakowało, a kelnerzy okazali się pomocni i sympatyczni, to należy ich wynagrodzić napiwkiem wrzuconym do szklanki, która właśnie zaczęła krążyć między gośćmi. Owszem, podobało nam się, jednak nie zmieniło to faktu, że bardziej niż na lunchu zależało nam na rafie koralowej. Ale ten stół w kwiatach i widok na turkusowy ocean… romantyczny klimacik. I tak wolelibyśmy dłużej zostać na rafach!
Kiedy wyszliśmy z restauracji przewodnik oprowadził nas po tutejszej wiosce. Biedna wioska z zaniedbanymi domkami, przy których siedzieli mieszkańcy spoglądając na nas ponuro. Dookoła biegały brudne dzieciaki ucieszone atrakcją w postaci wycieczki Białasów. Rozdaliśmy im trochę cukierków. Pod koniec spaceru zatrzymaliśmy się przy ichnim "muzeum", gdzie za opłatą można przejść się wokół wielkich formacji koralowych rzeźb przypominających kształtami zwierzęta, które w porze deszczowej stoją zanurzone w wodzie. Nasza grupa nie skorzystała z możliwości wydania kolejnych dolarów, więc wróciliśmy na brzeg, gdzie łódkami dotransportowano nas do naszej łodzi
dhow.
Nie czuliśmy się zbyt komfortowo chodząc po tej wiosce. Mieszkańcy zapewne też nie cieszyli się z naszej wizyty. Patrzyli na nas jakby z lekkim pobłażaniem, a my mieliśmy wrażenie, że jesteśmy oprowadzani po jakimś ludzkim zoo… Nie lubimy takich sytuacji. Tam nie było nic nadzwyczajnego – ot zwykła afrykańska wioska, jakich wiele, więc wyglądało to tak, jakby dla Białasów atrakcją wielką było oglądanie biedy. Cóż. Przeszliśmy więc szybko za przewodnikiem i z ulgą wróciliśmy do łodzi.
W drodze powrotnej ktoś zaproponował wspólne zaśpiewanie piosenki "Jambo, bwana", zakładając, że ją wszyscy znają. Potem ktoś zapodał jakąś inną – podobno znaną – melodię, a na koniec jakiś gadatliwy Murzyn z ADHD (skąd on się wziął na naszej łodzi?!) zaczął rapować i przytupywać do rytmu z taką siłą, jakby chciał nogą dziurę w pokładzie zrobić. Kiedy już było po wszystkim, a ląd nieubłaganie zbliżał się do nas tradycyjnie puścili w obieg koszyczek na datki napiwkowe dla przewodnika i załogi. Potem jeszcze dłużąca się nieziemsko 3-godzinna podróż autobusem, utknięcie w korku do promu w Mombasie i już byliśmy w hotelu.
Kiedy wróciliśmy było już zupełnie ciemno – na szczęście odstawili nas tuż przy szlabanie, więc nie było problemu. Pełni wrażeń, jednak z niedosytem tego, na czym nam najbardziej zależało skierowaliśmy się do naszego bungalowu, by z przerażeniem stwierdzić, że w domku obok zamieszkała grupa głośnych Amerykanek. Małpy na dachu i Amerykanki w ogródku to już za dużo "szczęścia" na raz. Udało się jednak zasnąć tej nocy bez problemu – po wycieczce padliśmy z nóg.