Pobudkę zrobił nam Fadhilli pukając do nas pół godziny wcześniej niż umawialiśmy się poprzedniego wieczoru. Otworzyliśmy oczy i wreszcie mogliśmy zobaczyć wnętrze
lodge’y w świetle dziennym.
Lodge’a była drewnianym domkiem pokrytym dachem z liści palmowych o prostym, ale przyjemnym wnętrzu. Na środku pokoiku stało wielkie, wysokie łóżko z moskitierą, pod oknem drewniany stolik i drewniany fotel z miękkim materacem. Łazienka miała wszystko, co w łazienkach zazwyczaj się znajduje, z tą różnicą, że nic nie działało. Nie mogło działać, skoro nie było bieżącej wody. Na rurze od prysznica straszyły rdzawe naloty, co było podobno skutkiem przepływania przez rury słonej wody z oceanu. Zapowiedziano nam jednak, że tym razem doprowadzenie do rur nawet słonej wody nie jest możliwe i dostarczono dwa wielkie baniaki z kubełkiem do polewania. Musieliśmy sobie jakoś radzić.
Po porannej toalecie przy pomocy kubełka ruszyliśmy za Fadhillim do wioskowej knajpki na śniadanie. Na stole już czekały na nas termos z herbatą, po dwa jajka, kromki chleba tostowego oraz
chapati, czyli suche, naleśnikowe placki z mąki kukurydzianej.
Tuż przed jedzeniem Fadhilli przyniósł nam miseczkę i konewkę z czystą wodą do umycia rąk, wszak całe śniadanie mieliśmy spożyć bez użycia sztućców. Polaliśmy herbatę do filiżanek i rozpoczęliśmy pałaszowanie. Wrażenia? Wiadomo jak smakuje chleb tostowy zanim zrobi się z niego tosty…
Chapati bez dodatków było tak suche, że trudno było przełknąć, a herbata czarna, mocna, z dużą ilością imbiru i cukru wypalała gardło i mdliła słodyczą. Jedynie jajko dawało się normalnie przełknąć, przy czym gdzieniegdzie zgrzytnęła przylepiona doń mała skorupka. Zjedliśmy wszystko mając na uwadze, że miejscowi pewnie jedzą dużo skromniejsze śniadania lub nie jedzą ich w ogóle. Po posiłku znów przyniesiono nam miseczkę z konewką i butelką z rozcieńczonym mydłem, w celu umycia rąk po tłustych
chapati.
Po śniadaniu poszliśmy z Fadhillim do człowieka, który mógł nas zabrać pick-upem na safari, aby "wynegocjować" cenę. Polegało to na podobnym triku jak negocjacje ceny za nocleg: Fadhilli w suahili ustalał z facetem ile zgarnie kierowca, a ile z tego będzie miał on sam, po czym przedstawiali nam cenę ostateczną, której my już wynegocjować nie mogliśmy. Każda nasza próba zmniejszenia kwoty za safari kończyła się ich długą dyskusją w suahili i angielską odpowiedzią, że nic się nie da już zrobić. Znów nie mieliśmy wyjścia. Nie było konkurencji, a nie po to jechaliśmy tutaj, żeby nic nie zobaczyć. Stanęło w końcu na kwocie 50 tysięcy tanzańskich szylingów (35 USD). Mieliśmy wyjechać o 14:00 i jeździć około trzy godziny – potem robi się ciemno. Godzinę przed safari zjemy obiad, a do tego czasu Fadhilli oprowadzi nas po wiosce.
Przy okazji objawiły się dodatkowe koszty. Wstęp do parku należy uiścić za każdy dzień pobytu w parku i jest to stała kwota dla Białasów – 20 dolarów za osobę. Ustaliliśmy ze strażnikami, że ponieważ wczoraj przyjechaliśmy do parku późno wieczorem, a jutro wyjeżdżamy wcześnie rano, to zapłacimy tylko za jeden dzień pobytu. Zresztą sami nie wiemy co udało się ustalić, bo kiedy Krzul zadał pytanie strażnikowi, to potem znów wywiązywała się między nimi długa zażyła dyskusja w suahili. Należy wspomnieć, że wszyscy byli anglojęzyczni. Czy tutaj też Fadhilli miał swój interes?
Nadeszła pora na zwiedzenie wioski.
Wioska Saadani była kiedyś jednym z ważniejszych portowych miast i centrum handlu niewolnikami w Afryce Wschodniej. Po burzliwych czasach niewolnictwa i handlu kością słoniową oraz zbombardowaniu i zajęciu miasta przez niemieckich kolonistów odbudowano osadę na nowo. Obecnie jest małą wioską rybacką zamieszkałą przez około 800 osób. Oglądaliśmy zapuszczony, porosły wysoką trawą cmentarz dawnych misjonarzy, widzieliśmy pozostałości murów po czasach świetności i resztki fortu na dawnych obrzeżach miasta. Sama wioska zbudowana jest wzdłuż dwóch przecinających się, szerokich i piaszczystych dróg. Budowle to proste drewniane lub błotne domki kryte dachem palmowym. Mieszkańcy przesiadują przed domostwami, wokół biegają kozy, kury, guźce i dzieci. Czasami małpy skradają się, żeby ukraść jakąś przekąskę.
Idąc między domkami wzbudzaliśmy ogólne zainteresowanie. Park Narodowy Saadani nie należy do znanych parków Afryki, więc myślę, że niewiele turystów zapuszcza się tutaj. Tubylcy w związku z tym są raczej przyjaźnie nastawieni i zaciekawieni – nie napadają przybyszów setką ofert sprzedaży niepotrzebnych rzeczy lub usług. Nie uświadczyliśmy tutaj ani jednej próby sprzedania nam czegoś, ani jakiegokolwiek zaczepiania. Jedyne co się dało usłyszeć, to wołanie małych dzieci
"Mzzzuuunguuu… mzzzuuunguuu…!". Przy czym wołały tak przeciągle, tak głośno i tak długo, dopóki nie zniknęliśmy im z pola widzenia. Po takiej akcji już chyba pół wioski słyszało, że idziemy. Machaliśmy dzieciakom, a te się cieszyły. Przyglądaliśmy się ludziom, a ludzie przyglądali się nam. Kiedy Fadhilli pod wielkim baobabem prezentował nam popularną grę
mbao, zeszły się do prezentacji okoliczne dzieciaki. Cieszyliśmy się, że jest normalnie, bez komercji, bez udawania i bez szopek odstawianych dla turystów. Zobaczyliśmy tam jak naprawdę żyją ludzie w większości wiosek Afryki Wschodniej.
Idąc tak, doszliśmy do miejsca, gdzie pod wielkim baobabem podziwialiśmy jego wielkie, włochate owoce. Przy okazji rozmowa zeszła na temat orzechów kokosowych. Fadhilli zaproponował nam, że jeśli chcemy, to skombinuje dla nas świeże orzechy, żebyśmy mogli spróbować jak to z tym mleczkiem jest. Oczywiście, że chcieliśmy! Poprosił zatem jednego z mieszkańców, aby zdobył dla nas kokosy. Czekaliśmy pod baobabem. W międzyczasie podeszło do mnie dwoje małych dzieci i młodziutka mama z bobasem na plecach. Cała trójka wpatrywała się we mnie jak w obrazek (bobas jeszcze nie zauważał, że coś ze mną jest nie tak…). Wydawali się być zachwyceni, że podałam każdemu rękę na przywitanie. Dzieci coś do mnie nieśmiało mówiły w suahili, a młoda mama uśmiechała się promiennie za każdym razem, kiedy nasze spojrzenia się spotykały. Na moje oko miała może 15 lat. Trzymała w chuście na plecach upasionego bobasa – dziewczynkę. Wydawała się być mną nie mniej zainteresowana, niż dzieci, z którymi przyszła.
Fadhilli widząc, że Krzul robi zdjęcia poprosił, żeby zrobić mu zdjęcie z głową rodziny. To jego dobry znajomy i chcieli się uwiecznić. Podłapałam pomysł i zasugerowałam, że może jeszcze ktoś z rodziny chce mieć zdjęcie? Oczywiście! Chciała cała dziecięca brać plus młoda mama. Obfociliśmy wszystkich razem i każdego z osobna. Każde zdjęcie pokazywaliśmy im na ekraniku aparatu. Zapanowała nieopisana radość – być może po raz pierwszy wszyscy widzieli się na zdjęciu! Widząc siebie śmiali się i piszczeli z zachwytu. Obiecaliśmy, że po powrocie wyślemy te fotki Fadhillemu na maila. Mamy jednak ogromną nadzieję, że im zawiezie odbitki…
Po zabawie z robieniem fotek już miałam wielbiciela. Mały chłopczyk, z którym się witałam na początku przyczepił się do mnie i nie opuszczał na krok! Cały czas trzymał mnie za rękę i robił to samo co ja. Pozując do zdjęcia przykucnęłam, żeby być na tym samym poziomie. Nie udało się, bo dzieciak też przykucnął. Ja wstałam – on też. Ja usiadłam w cieniu – on koło mnie w identycznej pozie. Cała rodzina miała ubaw.
W końcu jakieś dzieci przyniosły krzesła dla nas. Chłopczyk się znowu przylepił, więc posadziłam go na kolanach. Za chwilę wokół mnie zebrała się grupka dzieciaków – chyba niektóre przybyły też z sąsiednich domków. Wszystkie chciały być jak najbliżej i pchały się do zdjęcia. Za chwilę na drugim kolanie wylądowała dziewczynka, która się na mnie cały czas pokładała. W międzyczasie przynieśli kokosy. Ociosali je, zrobili otworek i podali do picia.
Mleczko kokosowe jest mleczkiem tylko z nazwy. Wygląda jak woda i wypełnia cały owoc. Jak dla mnie – trochę mdłe w smaku, ale gasi pragnienie. Po wypiciu wycięli nam po kawałku białego wnętrza kokosa, z którego się robi wiórki. Ta część smakowała mi bardziej, chociaż pierwszy kęs był nieco dziwny. Prawdę mówiąc sam posmak białego miąższu był najlepszy.
Po tej części atrakcji Fadhilli zarządził krótki odpoczynek i wyjście na obiad. Szczerze mówiąc miałam ochotę jeszcze trochę tam posiedzieć. Miałam świadomość, że taka okazja się już może nie powtórzyć. Jedziemy w kierunku coraz bardziej znanych i komercyjnych miejsc. Tam wszystko będzie na pokaz, pod turystów. Teraz mamy okazję obcować z ludźmi, którzy niczego nie udają – są naturalni i przez nikogo nie opłaceni. W naturalny sposób interesują się nami, a my nimi. Trudno. Podziękowaliśmy za gościnę, pożegnaliśmy wszystkie dzieci i ruszyliśmy w kierunku
lodge’y. Na odchodne oprawca kokosów rzucił nam zaproszenie, że jeżeli jutro wieczorem tu przyjdziemy, to rozpalą nam wielkie ognisko i coś upieczemy. Niestety jutro o tej porze miało nas już tutaj nie być. W planie był wyjazd z parku o świcie i dostanie się do miejscowości o nazwie Tanga, skąd naszym celem bezpośrednim była Mombasa w Kenii.
W drodze powrotnej do
lodge’y Fadhilli wyśpiewywał najbardziej znane na całym świecie afrykańskie piosenki – "Jambo, bwana" i "Malaika". Przy czym kilka razy podkreślał jakie to dla niego ważne, żebyśmy byli zadowoleni, bo jesteśmy jego przyjaciółmi (czyt. Białasami z kasą, którą po części dostanie)…
W ramach relaksu przedobiadowego wybraliśmy się na pobliską plażę. Usiadłam na piachu i cieszyłam oczy widokiem. Nagle Krzul oznajmił, że by się wykąpał. Nie mieliśmy strojów. Ale od czego są gatki? Wskoczył zatem Krzul do oceanu, a ja pozazdrościłam… Nie mieliśmy czasu, żeby wracać się przebierać, więc wymyśliłam, że zamiast stroju owinę się chustą, co zapobiegnie przybyciu ciekawskich rybaków. Tak też zrobiłam. Zmoczyłam chustę, zmoczyłam bluzkę, ale co tam – jest tak gorąco, że zaraz wyschnę. Obejdzie się też bez ręcznika. Wskoczyliśmy do ciepłej wody w pseudo-kąpielówkach i uchachaliśmy się jak dzieci! Wreszcie plumkamy w Oceanie Indyjskim! Nigdy nie wchodziłam do tak ciepłej wody występującej naturalnie! Jak podgrzewana! Nacieszyliśmy się falami i wróciliśmy na wpół mokrzy do wioski na obiad.
Obiad się dopiero robił, a była już 14:00, czyli godzina wyjazdu na safari. Jednak kto by się tu spieszył? Gdzie? Po co?
Pole pole – powoli, jak to mawiają w tych stronach. Uzbroiliśmy się w cierpliwość i czekamy.
Po około 20 minutach na stół wjechał wielki talerz z różnymi częściami kurczaka polanego sosem oraz kolejne wielkie dwa talerze wypełnione kopiato ryżem. Dodatkowo mała miseczka z sosem warzywnym. Ilość nas powaliła – od razu oddaliśmy jeden talerz z ryżem, bo było tego tyle, że przejemy się jedną porcją! I od razu pojawił się problem. Nie byliśmy przygotowani na dłubaninę w nóżkach, skrzydełkach i innych częściach. Szczerze mówiąc, my głupi, liczyliśmy na kurczaka w innej postaci – mając w pamięci kotlecika z białego mięska młodej kurki…
Patrząc przerażona na to biedne stworzenie na talerzu uświadomiłam sobie, że człowiek tak szybko przyzwyczaja się do dobrego, że potem nie umie sobie wyobrazić, iż kurczak oprócz piersi ma jeszcze nóżki i skrzydełka, a mleko pochodzi od krowy, a nie z kartonu! Dlaczego w Afryce, w środku jakiegoś zapomnianego parku narodowego tubylcy mieliby znać filety z kurczaka? Poza tym, dlaczego mieliby zabijać do zjedzenia niedojrzałego, młodego kurczaka, tylko po to, żeby mieć mięso w kolorze białym? Najpierw kura musi dorosnąć, poznosić nieco jajek na śniadanie, a z reszty jaj musi się powykluwać kolejne pokolenie kurek i kogutków – więc taka starsza kokoszka jest cenniejsza. Potem się ją utłucze i zje – przecież mięso, to mięso. Może nawet nie wiedzą, że młode kurczaki mają mięcho białe i smakują dużo lepiej… Tutaj dostaliśmy talerz kości, które należało obgryźć z niewielkiej ilości poszarzałego mięsa. Myśleliśmy, że kurczak na obiad będzie najbezpieczniejszym daniem.
Wzięliśmy zatem z kupy kości po nóżce i zaczęliśmy ogryzać mięcho, które udało się znaleźć między ścięgnami, żyłami i kosteczkami, tłuszcząc się przy tym niemiłosiernie. Dopychaliśmy ryżem, który polaliśmy sosem. Mięso, które udało się znaleźć i wydobyć z kości – jak dla nas – było nie do zjedzenia. Nie można tego było ugryźć, a kiedy odrzuciło się dobre maniery przy stole i po zwierzęcemu udało coś wyszarpnąć, to okazywało się, że najlepiej połknąć w całości, bo przeżuć się tego nie da. Pytanie tylko, czy ten kurczak był taki stary, że mięso straciło swoją kruchość i sprężystość, czy tak krótko gotowali, że dostaliśmy danie na w pół surowe? Po 15 minutach męki – poddaliśmy się. Polaliśmy sosem cały ryż i zjedliśmy wegetariańskie danie chińskie…
Po tym obiedzie nie wystarczyło jedno umycie rąk. Mydło było tak rozcieńczone, że nie zmyło od razu całego tłuszczu i sosu – nie wspomnę już o zapachu. Dopiero po trzecim mydleniu ręce były mniej więcej do przyjęcia i można było dotknąć nimi czegokolwiek.
Ceremonia obiadowa dobiegła końca, więc Fadhilli zabrał nas do człowieka z pick-upem, a przy okazji przypomniał, że musimy się rozliczyć, gdyż wracał do Bagamoyo najbliższym transportem. Na początku umówiliśmy się na kwotę usługi 60 dolarów. Teraz zmienił zdanie. Stwierdził, że potrzebuje jeszcze 10 dolarów na powrót… Przetarliśmy oczy ze zdumienia. Po tych wszystkich lewych i oszukańczych "negocjacjach" on jeszcze żąda pieniędzy? Tak mało na nas zarobił? Chce 10 dolarów na powrót, który będzie go kosztował jakieś grosze? Wolne żarty! Bardzo nie lubimy sytuacji, kiedy umawiamy się na jakąś kwotę za pakiet i nagle w trakcie dowiadujemy się, że musimy ponieść jakieś dodatkowe koszty… Poza tym prawda jest taka, że za to, co myśmy wydali, żeby zobaczyć ten park, to cała tamtejsza rodzina przeżyłaby miesiąc. Te pieniądze nie poszły do tutejszej rodziny, niestety, tylko do jakiegoś cwaniaka z Bagamoyo, który nie pierwszy i nie ostatni raz naciąga turystów. W ostatecznym rozrachunku i na dobre wrażenie, żeby nie rozstawać się nieprzyjemnie daliśmy mu 5 dolarów, na co bardzo niechętnie się zgodził. Ale wreszcie pozbyliśmy się Fadhillego! Od tej pory negocjujemy sami.
Wpakowaliśmy się na pakę pick-upa i ruszyliśmy do parku. Jechaliśmy długo dziurawą drogą, omijając od czasu do czasu zwalone palmy. Kiedy wjechaliśmy w mniej uczęszczane drogi zaczęły pojawiać się antylopy różnego rodzaju. Jednak z uwagi na fakt, że płochliwe to zwierzęta – głównie podziwialiśmy je od tyłu, jak biegną. W końcu napatoczyły się żyrafy! O ile antylopy, to prawie jak nasze sarenki, tak żyrafy w naszym klimacie nie doświadczymy. Zatem ukazała się nam pełna egzotyka. Co z tego, że w oddali? Od czego jest teleobiektyw. Nie było to takie spotkanie ze zwierzętami jakiego się spodziewałam, jednak dobrze, że to było przed Masai Mara – mamy przedsmak tego, co nas podobno czeka. Wszyscy nam mówili, że z wycieczki do Masai Mara będziemy zadowoleni – wierzyliśmy w to święcie! Póki co, cieszyliśmy się żyrafami w oddali w mniej znanym parku Saadani. Oprócz antylop i żyraf widzieliśmy też stadko perlic i pawiany.
Ogólnie nie polecam parku, jeśli ktoś chce zobaczyć zwierzęta. Niewiele ich, a po za tym są tam widoczne głównie płochliwe antylopy, które uciekają na dźwięk samochodu. Żyrafy też patrzą mocno zdziwione, stojąc w totalnym bezruchu, nie przyzwyczajone do dziwnych, pyrczących obiektów, które stają przed nimi i smrodzą spalinami. Bardzo trudno podobno dostrzec dzikie koty.
Nie żałujemy jednak tej wycieczki ze względu na niekomercyjną wioskę, w której nikt nie próbował nas zaczepiać w celach zarobkowych – prawdziwa rzadkość!
Lodge’a też była przyjemna, chociaż mycie kubełkiem okazało się być nieco uciążliwe…
Wróciliśmy zatem do naszej chałupki, zahaczając przy okazji o plażę, skąd wielu mieszkańców wioski wracało po wieczornej kąpieli. Jednak robiło się już ciemno, a duży odpływ sprawił, że aby się wykąpać musielibyśmy iść daleko w głąb oceanu. Nie był to dobry pomysł, aby po ciemku stąpać po powierzchni, którą odkryła woda pełna różnych żyjątek – w tym również niebezpiecznych. Zawróciliśmy do chatki, a że było już zupełnie ciemno, więc po spłukaniu z siebie soli oceanicznej i piachu zjedliśmy bananową kolację i poszliśmy spać.
Około godziny 22:00 usłyszałam jakieś kroki i jakby głosy szeptane. Mieszkaliśmy kawałek od wioski, a jednocześnie byliśmy jedynymi klientami w tym czasie – więc kto, u licha, mógł tam chodzić?! Po chwili szepty ucichły i zrobiła się cisza taka, że bez wątpienia mogłam stwierdzić, że nikogo już tam nie ma. Spałam jednak czujnie. Po 15-20 minutach znów usłyszałam kroki, głosy i zauważyłam snop światła latarki… Tym razem przybysze jakby nie chcieli się kryć ze swoją obecnością. Po chwili usłyszałam skierowane do naszego domku
"Hello!", a w oknie pojawił się cień człowieka…
Obudziłam szybko Krzula, który zaspanym głosem rozpoczął pogawędkę z człowiekiem przedstawiającym się jako Bruno. Następnie wygłosił nam mowę, że jest problem z pojazdem, którym jutro mieliśmy jechać do Mandery – zepsuł się – w związku z tym, zamiast o 8:00, będziemy musieli jechać o 6:00 rano autobusem, na który on nas jutro zaprowadzi. Musimy wstać o 4:00, żeby na niego zdążyć. Wytrącony ze snu Krzul odpowiedział, że OK, jednak kiedy człowiek odszedł, zaczęliśmy się zastanawiać nad prawdziwością całej sytuacji.
Okryci ciemnością nocy zaczęliśmy snuć najgorsze podejrzenia. Uświadomiliśmy sobie, że to wszystko nie trzyma się kupy. Przecież Fadhilli powiedział, że nie ma tutaj przystanku autobusowego, a jedyny transport publiczny –
dala-dala – odjeżdża stąd o 6:00 rano i o 13:00. Jeśli byśmy chcieli jechać o 6:00, to nie musimy wstawać aż o 4:00. Zresztą Krzul dopytał, czy to
dala-dala, czy autobus, na co Bruno odpowiedział, że autobus.
Druga sprawa – nie chcieliśmy jechać
dala-dala o 6:00 – chociaż może to byłoby najprostsze rozwiązanie – gdyż musielibyśmy zasuwać z plecakami, po piachu i między krzakami w zupełnych ciemnościach (słońce wstawało tam po 6:00). Przed oczami przesuwały się nam obrazy, jak to tubylcy próbują zastawić zasadzkę i nas utłuc. Bez Fadhillego (którego chcieliśmy się szybko pozbyć) robiło się tu trochę obco jednak. Za chwilę zastanawialiśmy się nad zasadnością tego podejrzenia. To nie miasto, tylko wioska – ludzie wyglądają na przyzwoitych. Jesteśmy tutaj jedynymi Białymi, czy ktoś ryzykowałby rabunek, skoro wczoraj widziało nas pół wioski? A może właśnie to, że widziało nas pół wioski i widziało co mamy działa na naszą niekorzyść? Może właśnie dzięki temu ktoś będzie chciał, aby to, co nieśliśmy było jego? Jednak w małych wioskach, gdzie się wszyscy znają raczej nie dochodzi do takich incydentów. Strach ma jednak wielkie oczy, a w nocy jego oczyska są wyjątkowo duże…
Zawsze mogliśmy wybrać opcję wyjazdu transportem publicznym o 13:00. Jeśli byśmy chcieli wyjechać o tej godzinie, wtedy do celu dotarlibyśmy po ciemku – jedna z zasad bezpieczeństwa, które sobie narzuciliśmy brzmiała, aby do nowych miejsc nie docierać po zmierzchu. Pozostaje nam jednak jakiś inny samochód, o który nie dopytaliśmy.
Tak czy siak, musimy się stąd szybko wydostać. Zaczęły się schody – nie wiemy, czy znowu jakieś nie przekombinowane przez kogoś. Tylko jaki autobus o 6:00? Dlaczego musimy wstać o 4:00? Będziemy musieli iść z jakimś obcym facetem po ciemku i w zasadzie nie wiadomo gdzie. Pytania mnożyły się, jak grzyby po deszczu, a nas coraz bardziej ogarniał dreszcz przerażenia. Około godziny 4:00-5:00 rano jest najciemniej, bo Księżyc się już chowa, a Słońce jeszcze nie wstaje. Nie ruszamy się stąd po ciemku! Ustaliliśmy ostatecznie, że jak facet przyjdzie po nas o 4:00, to zapytamy o jakiś samochód w ciągu dnia.