Ostatni dzień w Hong Kongu. O północy mamy samolot do Moskwy, więc przed nami jeszcze cały dzień. Postanowiliśmy tego dnia zwiedzić ulubioną (podobno) plażę Hongkongczyków. Pozbieraliśmy się zatem i wyruszyliśmy znów piętrowym tramwajem w stronę centrum, gdzie mieliśmy przesiadkę na autobus. Po raz ostatni mogliśmy przez szeroko otwarte okna tramwaju chłonąć atmosferę wielkiego świata i jego zapachy. Po raz ostatni mogliśmy oglądać życie uliczne i tłumy ludzi: jedni – widać, że ze szklanych wieżowców pochodzący, szli w swoich mundurkach do pracy, inni – jakby ze slumsów na obrzeżach miasta, pchali swoje wózeczki wypełnione szeroko tekturowymi pudłami. Na każdym skrzyżowaniu królowały inne charakterystyczne zapachy: ryby, owoce, suszone specyfiki. Wszędzie dookoła pomykały dwupiętrowe pojazdy komunikacji miejskiej. Tłum, gwar, ale jednak to miasto było najładniejsze ze wszystkich dotychczas przez nas zwiedzonych wielkich miast Azji. Cechowało się swoim stylem wysokich, szklanych, chudych wieżowców, z wąskimi uliczkami i miało swój ład i porządek nieznany na całym innym terytorium Chin. Anglicy zaprowadzili tu angielski porządek i chwała im za to.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie była przesiadka na plażę. Odnaleźliśmy autobus i usiłowaliśmy kupić bilet. Kierowca okazał się być wybitnie chamskim gburem, który każde słowo i inne dźwięki zwykł wypowiadać z jakimś dziwnym grymasem na twarzy sugerującym obrzydzenie czy ból (?)… Trudno było to rozszyfrować jedynie przy wymianie zdań dotyczących kupna biletów. W każdym razie jakimiś półdźwiękami wydobył z siebie jakąś zawyżoną cenę biletów, a kiedy dostał banknocik to burknął, że nie ma wydać reszty. Wyglądał przy tym jakby mu się oczy zakleiły, a kiedy nie zrozumiał co mówi Krzul, albo może nie dosłyszał, to my (i chyba cały autobus) usłyszeliśmy głośne i przeciągłe pytanie w stylu: "Eeeee…?!" przechodzące na końcu w jakieś ultradźwięki. W końcu, widząc naszą bezskuteczną przeprawę z kierowniczym jakaś młoda parka zaproponowała, że nam kupi bilet. Oczywiście nie zgodziliśmy się na to, ale nie mieliśmy drobnych, więc ich pomoc okazała się zbawienna dla naszej wycieczki. Zapłacili drobniakami, a my oddaliśmy im jakoś tak na umowę, aby się mniej więcej wyrównało, chociaż nie chcieli nawet zwrotu! Bardzo miły gest z ich strony – tacy ludzie sprawiają, że o Chińczykach nie można mówić do końca źle, gdyż rekompensują nieco całe chamstwo reszty społeczeństwa. Im również chwała za to!
Jazda owym autobusem z kierowcą z zaklejonymi oczyskami była równie niemiła jak sam kierowniczy. Po krętej drodze wchodził ostro w zakręty, co powodowało rzucanie nami po całym autobusie. Przeżyliśmy jednak i kolejna miła pani Chinka-Hongkongka pokazała nam dokładnie gdzie mamy wysiąść. Wysiedliśmy miło żegnając panią i parkę, którzy okazali się nam bardzo pomocni na tej trasie.
Stanęliśmy u "wrót" plaży. Weszliśmy na gorący piasek i poraziła nas jego twardość. Właściwie to piasek składał się z małych kamyczków, po których chodziło się fatalnie i boso, i w butach. Termometr na środku plaży wskazywał 37 stopni Celsjusza. Powietrze – jak zwykle – stało w miejscu. Postanowiliśmy wypożyczyć parasol i ulokować się nieco bliżej wody. Skorzystaliśmy też z ogólnodostępnej przebieralni z prysznicami, po czym wyłożyliśmy się wygodnie w cieniu parasola. Miejsce okazało się kiepskawe, gdyż co chwilę koło nas przechodziły jakieś chińskie wycieczki, które robiły sobie masowo zdjęcia na tle "niewiadomoczego" – to chyba miała być woda z kawałkiem plaży lub na tle okolicznych nadoceanicznych budynków. Zważając jednak na fakt z jakim trudem wbiliśmy parasol w te piasko-kamyczki, to nie ruszaliśmy się już stamtąd.
Dzień minął nam na wylegiwaniu się, moczeniu w oceanie z farfoclami i znów wylegiwaniu się, aż przyszła pora na powrót do hotelu. Skorzystaliśmy znów z pryszniców, oddaliśmy parasol i wsiedliśmy do autobusu. Tym razem kierowca był normalny, bilet tańszy i jazda przyjemniejsza (pomijając fakt, że po tej stronie ulicy autobus co chwilę zahaczał dachem o gałęzie drzew).
Po powrocie na ulicę hotelową, należało udać się na kolację. I gdzie poszliśmy? No oczywiście do pobliskiego McDonald’sa! Zahaczyliśmy też po drodze o pobliską cukiernię, która kusiła nas wystawionymi za szybką ciasteczkami w postaci królika, świnki, psiaka i jakiegoś innego zwierzaka. Właściwie to kolacja składała się z lodów z polewą jagodową (bardzo smaczny wynalazek) i z tego właśnie ciacha. Wzięliśmy jedną świnkę na próbę i okazała się być bardzo dobra. Ciacho było kulką pianki truskawkowej. Ryjek, oczy i uszy miało z różowej i brązowej czekolady, a w środku dokopałam się do niespodziewajki w postaci biszkopta. Z kolei biszkopt miał w środku niespodziewajkę w postaci truskawki. Całkiem smaczny wynalazek.
Siedząc w McDucku po raz ostatni oglądałam przez okno ludziska z górnych pięter autobusów, którzy siedzieli na równi z nami. Po raz ostatni skorzystałam z Internetu, żeby powiedzieć, że żyję i jak tak dalej pójdzie, to nazajutrz będziemy w domu. Po tym wszystkim wróciliśmy do hotelu po bagaże.
Bagaże czekały grzecznie, musieliśmy je tylko lekko przepakować. Przebrałam się w długie spodnie, aby sprostać europejskim warunkom pogodowym, wyjęłam polar (z tego samego powodu) i wyszliśmy na ulicę. Akurat pod hotelem stała taksówka, która chyba właśnie kogoś przywiozła, więc szybko zaczepiliśmy ją i uzgodniliśmy cenę dojazdu na lotnisko. Miało to być nie więcej jak 250 HKD i w około 40 minut mieliśmy dotrzeć na miejsce. Wyszło tylko nieco drożej niż przejazd kolejką, która wozi wprost na lotnisko, jednak zaoszczędza nam problemy z przesiadkami i z przemieszczaniem się z bagażami. Skorzystaliśmy z taksówki, podziwiając przy okazji nocny Hong Kong.