Od rana nie mogliśmy się doczekać przeprowadzki. Szybko spakowaliśmy się i z niecierpliwością wyczekiwaliśmy na godzinę, kiedy będziemy mogli wreszcie się przenieść.
I oto doczekaliśmy się! Złapaliśmy taksówkę i czym prędzej pomknęliśmy na wyspę Hong Kong, gdzie czekał na nas pokój w hotelu "Jen". Przecudny pokój w przecudnym hotelu! W przestronnej recepcji dopełniliśmy formalności i niezwykle uprzejmy pan w uniformie wniósł nam bagaże na górę. Po wejściu do pokoju dech nam zaparło. Przestronny, czysty do granic możliwości, z wielkim łóżkiem i białą pościelą tak miłą i przyjemną w dotyku, że trudno to opisać! A na ścianie, na wielkiej plazmie imienne powitanie gościa hotelu z wyrażeniem nadziei, że będzie mu się tu miło mieszkało.
Kolejna rzecz, którą się chciałam nacieszyć to basen na dachu. Mieszkaliśmy na 23 piętrze, a basen mieliśmy na 29. Czym prędzej wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i wjechaliśmy na dach budynku. Roztaczał się stamtąd widok na wielki port i dachy innych wieżowców. Na poziomie wysokości naszego dachu latały helikoptery, a w dole, wąskimi uliczkami pomykały piętrowe tramwaje i autobusy.
Z ogromną przyjemnością zanurzyliśmy się w chłodnej wodzie basenu. Przy tym upale była to wielka ulga, którą cieszyliśmy się około dwóch godzin. Następnie wróciliśmy do pokoju odkrywając przy okazji wielkie przypalenia słoneczne na ramionach i plecach. Chcieliśmy się nachapać chłodkiem wody i w tej pogoni za przyjemnością zapomnieliśmy się nasmarować. W sumie pewnie nawet trochę nam się nie chciało. Szczerze mówiąc mamy już dość tego ciągłego smarowania, tego stanu lepkości, tego ociekania potem zmieszanym z kremem… Od tego wszystkiego mam już cały plecaczek zapaćkany – konieczne będzie pranie, bo jest na nim już wszystko – pot z kremem, a do tego przylepiony brud i kurz zebrany z połowy terytorium Chińskiej Republiki Ludowej. Teraz nastąpił bunt w sprawie smarowania, jednak został on ukarany przypaleniami. Przecież przez ostatnie około trzy tygodnie nie wystawialiśmy pleców na słońce. Głupole. Ale co tam – woda w basenie była naprawdę przyjemna!
Po odpoczynku i wysmarowaniu przypaleń mleczkiem na oparzenia postanowiliśmy wybrać się na mały rekonesans najbliższego otoczenia. Musieliśmy zlokalizować jakąś jadłodajnię i bank, bo zaczęło już nam brakować lokalnej waluty.
Wygłodniali i nieskorzy do próbowania nowych, chińskich wynalazków skierowaliśmy swe kroki do pobliskiego… McDonald’sa, który stał po drugiej stronie ulicy. Prosto, tanio i wiadomo co się je. Krzul – jak zwykle – zamówił coś ostrego, a ja – jak zwykle – rybkę. Następnie odnaleźliśmy bank, a potem zlokalizowaliśmy jeszcze najbliższy transport tramwajowy. Dzisiaj mieliśmy w planach zobaczyć Hong Kong z tarasu widokowego na wzgórzu Wiktorii, toteż kiedy słońce powoli chyliło się ku zachodowi wyruszyliśmy piętrowym tramwajem w stronę kolejki linowo-szynowej The Peak Tram.
Sama podróż tramwajem przez miasto była przygodą samą w sobie. Wsiadaliśmy na pętli, więc mogliśmy zająć najlepsze miejsca. Ulokowaliśmy się na pięterku i zwiedzaliśmy miasto przez otwarte okna powoli jadącego tramwaju.
Po przejechaniu kilku zakrętów miasto nagle zmieniło swój styl. Z dzielnicy ze starymi, zniszczonymi budynkami oblepionymi klimatyzatorami wjechaliśmy w czyste i eleganckie ulice ze szklanymi wieżowcami. Wysiedliśmy na właściwym przystanku i przeszliśmy na drugą stronę ulicy nadziemnym, szklanym przejściem łączącym dwa wieżowce. Następnie przewędrowaliśmy przez jakiś ładny, zadbany park miejski, gdzie napadło nas stado komarów i z pomocą kilku przechodniów dotarliśmy do podnóża The Peak Tram. Po zakupie biletów wsiedliśmy wraz z tłumem rozkrzyczanych chińskich turystów do eleganckiego wagonika i wjechaliśmy niemal pionowymi szynami na szczyt wzgórza Wiktorii. W głowie się kręciło, kiedy spojrzało się, jak oświetlone miasto zostaje coraz bardziej w dole.
Na szczycie góry wybudowano jakieś ogromne centrum handlowe zwieńczone fantazyjnym tarasem widokowym, na który należało zakupić dodatkowy bilet, jeżeli chciało się tam wjechać. My chcieliśmy, więc po przejściu przez nowoczesne centrum handlowe wjechaliśmy jeszcze schodami ruchomymi kilka poziomów wyżej, aż w końcu stanęliśmy na wietrznym, zaludnionym tarasie z widokiem na oświetlone zabudowania Hong Kongu. To z tego miejsca robiono zdjęcia panoramy miasta. Widok zapiera dech – szalejący na tej wysokości wiatr – również. Na tarasie kłębiło się mnóstwo turystów, co mocno utrudniało dopchnięcie się do barierki. Nieco cierpliwości zostało nagrodzone, gdyż w końcu zawisnęliśmy na barierce tarasu mając przed sobą widok rozświetlonego miasta. Można tam było również zrobić pamiątkowe zdjęcie na tle panoramy, z czego większość Chińczyków chętnie korzystała. Krzul zrobił fotkę jak innym robią fotkę. Rozczarowała mnie jednak mała ilość miejsca dla ludzi zwiedzających. Jak na tak wielki taras tylko kawałek udostępniono dla turystów, reszta – nie wiem czemu – była niedostępna.
Kiedy obejrzeliśmy dokładnie światełka wszystkich budynków, obfotografowaliśmy wszystko dookoła i kiedy przewiało nas na wylot postanowiliśmy wracać. Powoli zamykali sklepiki w centrum, zwoływali ludzi do wyjścia, kierowali w stronę długiej kolejki do kolejki. Kilka wagoników przejechało zanim udało nam się wsiąść. I znowu z rozwrzeszczaną grupą zjechaliśmy w dół. Następnie wróciliśmy tramwajem do hotelu. Gdyby nie Krzul, to wsiadłabym do tramwaju w przeciwnym kierunku. Lewostronny ruch uliczny komplikował nieco logikę umieszczenia przystanków i czułam się mocno zdezorientowana. Nasz przystanek docelowy poznałam po zapachu. Jadąc w przeciwnym kierunku uderzył mnie zapach ryb. Kiedy wracaliśmy, wiedziałam już, że gdy poczuję ryby – zaraz trzeba wysiąść.
Po powrocie do hotelu padliśmy ze zmęczenia. Przy okazji poczuliśmy, że przypalenia na plecach są znacznie mocniejsze niż nam się po południu wydawało. Obsmarowani na plecach mleczkiem przeciwoparzeniowym spaliśmy na brzuchach…