Rano przywitano nas nieciekawą informacją: połączeń do Guilin nadal nie ma. Wdrażamy więc w życie plan "B" – lecimy samolotem. Niespodziewany wydatek, jednak tylko samolotem mogliśmy dotrzeć do miejsca, które bardzo chcieliśmy zobaczyć. Zeszliśmy do recepcji z komputerkiem i "zabukowaliśmy" samolot na dzisiejsze popołudnie. Na szczęście były wolne miejsca, bo wszyscy plecakowcy albo jadą już pociągiem, albo czekają kilka dni na następny i nie przepłacają za samoloty. Znaleźliśmy przy okazji hotel na miejscu, aby mieć gdzie jechać z lotniska i zaklepaliśmy w nim pokój. Jako potwierdzenie dostaliśmy maila z adresem napisanym po angielsku i po chińsku. Człowiek w Chinach czuje się jak analfabeta, więc – nie mając gdzie wydrukować – musieliśmy poprosić w recepcji, żeby nam ten adres po chińsku przepisali na kartkę dla taksówkarza. Przepisywanie samemu tych skomplikowanych znaczków to karkołomna czynność, poza tym nie mamy gwarancji, że będzie to potem czytelne dla Chińczyka. Recepcja jak zwykle chętnie pomogła, a na kolejnej kartce zapisali nam jeszcze, że "chcemy jechać na lotnisko". Potem zamówili nam taksówkę pod hostel na konkretną godzinę. Po raz kolejny składam głębokie, azjatyckie pokłony ludziom z recepcji hostelów w Wuhan i Pekinie. Jeszcze nigdy i nigdzie nie spotkałam tak sprawnie uwijającej się obsługi, tak dużo pracującej na tak wielu płaszczyznach i obsługującej kilku klientów na raz w obcym dla nich języku! A przy tym tak uśmiechniętej, przyjaznej i skorej do pomocy wszystkim i w każdej sprawie.
Chapeau bas!Na śniadanie zamówiliśmy jeden z pożywnych zestawów europejskich, czyli jajecznicę na bekonie. Jak dobrze pójdzie, to wytrzymamy na tym do kolacji. W końcu nie wiadomo kiedy znowu uda się coś zjeść. Dosiadł się do nas Rodak, który oznajmił radosną nowinę, że po śniadaniu się pakuje i rusza na podbój Tybetu. Ucieszyliśmy się wraz z nim – Polak potrafi! My też po śniadaniu zaczęliśmy się zbierać. Tego dnia nie planowaliśmy już żadnych wypadów na miasto – chcieliśmy się zrelaksować przed podróżą. Zresztą te tutejsze miasta to istne molochy i trudno się po nich poruszać. Taksówką bez karteczki z adresem po chińsku jest to wręcz niemożliwe – kierowcy są wyjątkowo mało lotni w komunikacji z cudzoziemcami. Autobusami bez mapy i konkretnego planu też ciężko, bo łatwo się zgubić, a zazwyczaj nie ma kogo zapytać o drogę – mało kto mówi po ludzku! Na piechotę z kolei człowiek się potwornie zmęczy przemierzając wielkie odległości w taki skwar, a i naraża się na rozjechanie przez jakiś chiński samochodzik, bo – jak już zdążyliśmy nieraz zauważyć – pieszy na drodze nie istnieje, a przechodzenie na drugą stronę ulicy to już wyższy stopień wtajemniczenia. Zostaliśmy więc w hostelu i zagrzaliśmy ławeczkę, gdzie łapało Wi-Fi. Nagle patrzę, a podwórkiem pomyka zwierz! Mało tego, że zwierz – to był kot! A ponieważ jestem posiadaczką kota i zagorzałą miłośniczką tego gatunku, to radość moja była nie do opisania! Kot na dodatek był cały biały i jak się potem okazało – z żółtymi ślepiami. Takiego wynalazku jeszcze nie widziałam. Nie miał ani jednej ciapki. Poza tym z bliska wyglądał na chorego. Chudy, wyleniałe futerko bez połysku, a na łebku jakieś strupki. Z oczu wydawał się być umęczony nieco. Wygłaskałam gadzinę porządnie, jednak ani mruknął.
Wreszcie nadeszła godzina odjazdu. Recepcja wsadziła nas do taksówki i sympatycznie pożegnała. Ruszyliśmy na lotnisko. Jadąc tak już ponad godzinę, wjechaliśmy na jakieś puste, łąkowe tereny. Wokół żywej duszy, jedynie wysoka trawa. Samochód sunął po drodze ułożonej z wielkich betonowych płyt. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy tak aby powinna wyglądać droga na lotnisko w kilkumilionowym mieście. Strach nas obleciał, ale na szczęście po kilkunastu minutach wjechaliśmy na teren lotniska.
A lot? Jak zwykle – więcej paniki niż to wszystko warte. Cały czas w chmurach i pomimo, że nie trzęsło za bardzo, to ciągle wydawało mi się, że za chwilę niespodziewana turbulencja wyrzuci nas w sufit. Przez chwilę zaczęłam żałować decyzji o samolocie… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i po wylądowaniu od razu trafiliśmy do taksówki hotelowej, która była wliczona w cenę pokoju. Na lotnisku czekał na nas młody Chińczyk z tabliczką, na której miał wysmarowane z błędem Krzulowe nazwisko. I okazał się to najbardziej kulturalny Chińczyk jakiego spotkałam w Chinach. Pierwsze co, to zabrał ode mnie walizkę, żeby ją dociągnąć do taksówki, a potem nie pozwolił palić w samochodzie trzeciemu pasażerowi. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom – może ten człowiek był w Europie i się lekko zeuropeizował? Ogólnie pełna klasa! No i puszczał w samochodzie jakąś fajną płytę z chińskimi przebojami, w rytm których dobrze się wjeżdżało do miasta. Niestety nie wiem co to było, bo już bym to wykorzystała w naszym filmie ;)
W pewnym momencie zadzwoniła mu komórka. Odebrał. Zamienił słów kilka i… oddał nam słuchawkę. Krzul odebrał ze zdziwieniem i okazało się, że już nas dopadł jakiś naganiacz! Pewnie się umówili, że kierowca da mu znać, kiedy będzie wiózł nowy "narybek" turystyczny. Chciał koniecznie nas zwerbować, zanim zaczniemy szukać po mieście wycieczki. Bo wiadomo, że jeśli ktoś przyjeżdża do Guilin, to nie będzie siedział w mieście, tylko wyjedzie do pobliskiego małego miasteczka Yangshuo. Po to właśnie wszyscy pchają się do Guilin. Krzul spławił naganiacza i powiedział, że najpierw musimy dotrzeć do hotelu, a potem będziemy się zastanawiać co dalej.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Zatrzymaliśmy się na jakimś miejskim betonowym podwórku, które otaczały wysokie budynki. Najbliższe otoczenie wyglądało jak największa speluna i nigdzie nie widziałam wejścia do hotelu. W każdym razie nie tak wyobrażałam sobie hotel, który ma własną taksówkę z lotniska w cenie pokoju! Ku naszemu wielkiemu przerażeniu kierowca wprowadził nas w jakieś podejrzane wejście z obskurnym korytarzem w środku. Jednak niedługo, ku naszej wielkiej uldze z tego korytarza weszliśmy do całkiem przyjemnej recepcji. Kierowca nas po prostu wprowadził "zapleczem".
W recepcji plątało się mnóstwo Chińczyków. Za ladą stały trzy Chinki-cikulinki i z uśmiechem oraz swoistą chińską pokorą obsługiwały klientów. Ścianę za nimi ozdabiało pięć zegarów wskazujących czas z pięciu największych miast w różnych częściach świata. "Hotel wielokulturowy" – wyrwała się myśl, po czym zagadnęliśmy jedną z cikulinek w celu wynajęcia zamówionego już pokoju licząc, że jednak tym razem znają angielski. Niestety. Na szczęście poszło gładko i po krótkim czasie dostaliśmy klucz do pokoju. W międzyczasie znowu zadzwonił do nas telefon kierowcy. To ten sam naganiacz, który próbował nas zwerbować w taksówce. W sumie dla świętego spokoju zgodziliśmy się, żeby przyszedł do hotelu i zaprezentował nam swoją ofertę.
W międzyczasie poszliśmy do pokoju, żeby się wstępnie zainstalować. Pokój nas nie rozczarował. Te hotele w Chinach są całkiem przyzwoite, przynajmniej te, do których trafialiśmy. Po 20 minutach zeszliśmy do recepcji, aby spotkać się z naganiaczem. Okazał się młodym Chińczykiem, jakby trochę mieszańcem i z wielkim zapałem zareklamował nam wycieczkę. Najpierw mieliśmy jechać autobusem do punktu, gdzie przesiądziemy się na łodzie i rzeką Li dopłyniemy do jakiejś małej mieściny, z której kolejnym autobusem dowiozą nas do Yangshuo, gdzie planowaliśmy zostać dwa dni. Całość kosztowała 180 juanów, z czego nie chciał absolutnie nic opuścić, zarzekając się, że i tak nam tanio to sprzedaje. Ponieważ zbliżał się już wieczór i jak zwykle czas nas gonił to przystaliśmy na jego propozycję, bo przecież gdzie będziemy szukać wycieczek i kiedy… Dał nam rachunek, na którym napisał swoje imię (Forrest) i telefon do siebie, po czym pożegnaliśmy się i umówiliśmy, że jutro przyjdzie do hotelu, żeby zabrać nas do autobusu.
Zrobiło się ciemno i późno. Przypomnieliśmy sobie, że jedliśmy dziś tylko śniadanie. Po raz kolejny okazało się, że warto jednak zjeść solidne śniadanie, jeśli tylko ma się taką możliwość – potem nigdy nie wiadomo kiedy znowu uda się coś zjeść. Na szczęście, w poszukiwaniu pożywienia nie musieliśmy daleko wędrować. Mieszkaliśmy przy długiej ruchliwej ulicy w centrum, więc sklepów i stoisk z jedzeniem było tam pod dostatkiem. Można się tam było zaopatrzyć między innymi w jakieś świeże (czyt. żywe) zwierzę do zjedzenia, na przykład w małe żółwiki, krabiki, jakieś robaki na patyku…
Po krótkim namyśle wybraliśmy jednak zupkę chińską z makaronem.