Niewątpliwie był to dzień pełen wrażeń! Po zaćmieniu mieliśmy wpłynąć na teren Trzech Przełomów Jangcy (Qutang, Wu i Xiling), a wieczorem było w planie przemierzenie dużej różnicy w poziomie rzeki przy pomocy pięciostopniowej śluzy. Do wszystkich atrakcji zwoływał na pokład przewodnik: każdy w swojej kajutce mógł usłyszeć, co za chwilę będzie się działo. Również pobudki poranne odbywały się przez głośniki. Na szczęście okazało się, że Chińczyk też potrafi delikatnie mówić i pobudki nie były zbyt gwałtowne.
Koło południa powoli zaczęliśmy wpływać na bardzo malownicze tereny. Rzeka zwęziła się wyraźnie, a z jednego i z drugiego jej brzegu wyrastały wysokie skały, które wytworzyły nurtowi rzeki wąskie koryto. Wpłynęliśmy w pierwszy Przełom Jangcy. Po południu przesiedliśmy się do małych łodzi-kuterków, aby w jednym z dopływów rzeki obejrzeć piękne miejsca, których Chińczycy jeszcze nie zdążyli zaludnić, ani zabudować, ani w jakikolwiek inny sposób zniszczyć. Te miejsca zwą Trzema Małymi Przełomami. Po drodze, na wysokiej skalnej półce można było dostrzec drewniane trumny dawnego ludu, który chował zmarłych w szczelinach skalnych, przy czym im wyżej trumna spoczywała – tym ważniejszy był człowiek w niej złożony.
Po powrocie na statek czekało nas jeszcze wpłynięcie do ostatniego z Trzech Przełomów – Xiling posiadającego wąwozy o wyszukanych nazwach, między innymi Płuco Konia, Wątroba Byka…
W międzyczasie zeszliśmy na uroczystą kolację pożegnalną, na której znów pojawiło się kapitaństwo statku, aby wznieść z nami toast za udany rejs. Zamiast stołu szwedzkiego, tym razem na obrotowej, wielkiej tacy stojącej na środku każdego stolika, podawano nam po kolei różne tradycyjne chińskie dania i przekąski, których nazw nie byłam w stanie zapamiętać. Ta kolacja jednak, to kolejny dowód na to, że chińska kuchnia nie będzie nigdy moją ulubioną. Spośród różnych mięsiwek różnorako doprawionych, ryżu, makaronu, ryb i jadła niewiadomego pochodzenia jedno COŚ utkwiło mi szczególnie w pamięci. To COŚ było podobno rybą lub czymś rybopodobnym o wyglądzie wałeczka z wypustkami, przy czym miało konsystencję gumy, której nie można odgryźć, ani odkroić. Dla mnie było bez smaku. Jednak wysiłek jaki włożyłam w to, aby się o tym przekonać sprawiło, że pamiętam o tym do dziś! Nie wyszłam z tej kolacji najedzona również dlatego, że podali do tych dań te nieszczęsne pałeczki. Nie wypadało jeść nożem i widelcem, skoro wszyscy przy stoliku jedli patyczkami…
Wyjątkowość tej kolacji podkreślały również wieczorowe stroje obsługi. Wszystkie kelnerki miały typowe chińskie sukienki
qipao w wersji długiej, zapinane na boku, ze stójką pod szyją i dwoma rozcięciami na dole. Oczywiście królowały barwy cesarskie: czerwony ze złotymi ornamentami. Kelnerzy prezentowali się w chińskich koszulach w podobnym stylu.
Siedzieliśmy zatem przy stoliku usiłując zaspokoić głód chińskimi "przysmakami". Do mikrofonu dorwał się główny kapitan dziękując wszystkim za wspólny, wyjątkowy rejs; dziękował również za to, że miał zaszczyt gościć na pokładzie tak wspaniałych pasażerów oraz za kilka innych niesamowitości. Dziękował w taki sposób, aby wszyscy zebrani uwierzyli, że ten rejs był dla niego najlepszy jaki w życiu przeżył, a to wszystko dzięki towarzyszom-pasażerom. Pomyślałam, że jego wszystkie "ochy" i "achy" to lekka przesada, ale chyba tylko ja tak uważałam, bo z każdym słowem zachwytu i dziękczynienia wybuchała ogólna wrzawa i wielkie brawa na sali. Brawo biliśmy i my – z grzeczności – czując się nieco jak na zlocie jakiejś komunistycznej partii okraszonej wzniosłymi hasłami. Po tej przemowie kapitan z kieliszkiem szampana podchodził do każdego stolika i wznosił toast. W sumie sympatycznie, że podchodził do stolików, a nie pił szampana na środku, jednak mimo to cała ta uroczystość wydała mi się nieco pretensjonalna.
Po kolacji mieliśmy kolejną atrakcję tego dnia. Właśnie dotarliśmy do miejsca, gdzie nasz statek miał do przebycia dużą różnicę w poziomie rzeki, więc wszyscy znaleźli się na górnym pokładzie z niecierpliwością oczekując co się będzie działo. Do ogromnej śluzy, mieszczącej przynajmniej dwa wielkie statki turystyczne i kilka mniejszych kuterków zapakowano między innymi nas. Następnie zamknęły się za nami wielkie, żelazne, wodoszczelne wrota, a poziom wody pod nami zaczął opadać. Kiedy woda obniżyła swój poziom o kilkanaście metrów, wtedy otworzyły się wrota przed nami, a statki wpłynęły do kolejnej śluzy, w której po zamknięciu woda znów była wypuszczana. Obniżaliśmy się tak pięć razy, zanim wypłynęliśmy dalej. Trwało to tak długo, że nie wytrzymaliśmy do końca – około północy sen nas znużył. Zresztą i tak działo się to wszystko po ciemku, a na pokładzie – jak zwykle – tłumy i błysk fleszy.