Pierwsza noc na statku minęła całkiem przyjemnie. Doszłam do siebie po ostatnich ekscesach żołądkowych i po wściekłej pobudce o 7:00 rano ruszyłam w kierunku pokładowej restauracji w celu spożycia śniadania.
Restauracja okazała się równie elegancka, jak reszta wnętrz. Cała była zapełniona okrągłymi stolikami, które z kolei już były całe zapełnione Chińczykami. Obsługa też miała być z wyższej półki, bo anglojęzyczna! I rzeczywiście! Przyszła kelnerka Chinka-cikulinka i zagaiła do nas po angielsku "w czym może nam pomóc", "czego sobie życzymy do picia" i "czy jeszcze coś podać". Póki szło gładko i według schematu, to cikulinka żonglowała językami jak rasowa poliglotka. Jednak któregoś razu Krzul miał życzenie bardziej skomplikowane niż "proszę herbatę". I tu zaczęły się schody. Cikulinka zrobiła wielkie, okrągłe oczy, dolna warga zadrżała w panice, a wyraz twarzy przybrał początkową fazę płaczu. Im bardziej Krzul próbował wyjaśnić o co mu chodzi – tym bardziej drżała warga cikulinki. W końcu dał za wygraną i uwolnił z gromu pytań czerwoną, spanikowaną Chinkę, która już była bliska histerii. I tak właśnie okazało się, że ta znajomość angielskiego wśród obsługi statku ograniczała się głównie do schematycznych uprzejmości – żeby robić dobre wrażenie i wiedzieć, że klient chce herbatę, a nie kawę, czy Colę. Poprzestaliśmy więc na schematycznych odpowiedziach, bo nie chcieliśmy już stresować tych uroczych cikulinek – szczególnie jednej, której słodkie minki rozczulały nas potwornie!
Śniadanie na statku było bardzo obfite i różnorodne. Po raz pierwszy w Chinach miałam wreszcie to, co lubię. Mleko, płatki różnego rodzaju, herbata, owoce, soki, bułeczki słodkie i niesłodkie, dżemy, sery, wędliny, jajka w różnej postaci – wszystko było. Wreszcie rano porządnie się najadłam. Wypadało się najeść, gdyż dziś mieliśmy pierwszą naszą wycieczkę na lądzie.
Po śniadaniu była zbiórka. Podzielili nas na kilkuosobowe grupy i przydzielili każdej grupie przewodnika. Teraz okazało się, że na statku
"western boat" większość pasażerów to Chińczycy. Przybyli tu całymi rodzinami. Były babcie, dziadki, dzieci. Na dodatek nie wyglądali jak bogacze, no ale w końcu podobno tubylcy płacą duuużo mniej, więc co się tutaj dziwić, że w tych luksusach pławiły się jednostki rozkrzyczane, niewychowane, w rozciągniętych dresach, pijące, palące i namiętnie grające w karty.
Pierwsze, co nas uderzyło po zejściu na dół, to przepotworny gwar, wrzask i bieganina. Poczułam się trochę jak w szkole podstawowej w czasie przerwy, gdzie wszystkie dzieciaki usiłują się przekrzyczeć. My oraz kilka innych "nieChińczyków" dostaliśmy przewodniczkę mówiącą po angielsku. Reszta, to grupy chińskie. Przewodnicy grup chińskich, aby przekrzyczeć swoich podopiecznych i grupy sąsiednie – zaczęli używać megafonów. Gwar zrobił się jeszcze większy… W końcu udało się wyjść ze statku na ląd. Szliśmy jako jedni z pierwszych, dlatego kiedy stanęłam na lądzie i spojrzałam w stronę statku, moim oczom ukazał się sznureczek kolorowych parasoli, które wędrowały za nami. Nawet nie wiedziałam, że na tym statku płynie tylu ludzi!
Zapakowali nas do meleksowych pociągów i przewieźli pod wyciąg krzesełkowy prowadzący na sam szczyt góry Pingdu Shan – siedliska duchów i diabłów, gdzie według wierzeń trafiały dusze zmarłych, którzy za życia nie zasłużyli sobie na raj. Tutaj zwiedzaliśmy Fengdu, czyli Miasto Duchów pełne wizerunków różnych potworów i galerią sposobów rozprawiania się z grzesznikami. Przy czym ciekawe było to, że figury prezentujące dobre moce miały skośne, uśmiechnięte oczy, z kolei figurki reprezentujące złe moce miały oczy wielkie, okrągłe i złowrogie. Zastanowiło mnie, czy to ma coś wspólnego z deprecjonowaniem w Chinach rasy białej względem żółtej. Innym moim spostrzeżeniem sugerującym taki typ rozumowania jest fakt, że wszystkie filmy jakie widziałam w autobusach dalekobieżnych, w których występowali Biali były potwornie głupie, abstrakcyjne, brutalne, żeby nie powiedzieć, że promowały szeroko pojętą rzeź. Natomiast, kiedy puścili film chiński, to był on delikatny, romantyczny, baśniowy, a chińskie dobro zawsze wygrywało z niechińskim złem.
W Fengdu szczególnie mocne wrażenie zrobiły na mnie figurki przedstawiające tortury grzeszników. Różne koła łamiące kości, dziwne urządzenia kłujące, tnące, miażdżące, naciągające i nie wiadomo co jeszcze robiące, a całą tą rzeź figurek przerażonych i grzesznych obsługiwały figurki z okrągłymi, złowrogimi oczyskami…
Po powrocie na statek, zjedzeniu obiadu (znów szwedzki stół suto zastawiony) nadszedł czas wolny. Przy okazji zorganizowano uroczyste powitanie na statku z lampką szampana i prezentacją kapitaństwa. Po tym przyszło nam się trochę posmęcić po pokładzie i poobserwować chińskich współpasażerów. Były ich tłumy. Większość przypominała polskie grupy turystów puszczonych samopas za granicą. Zresztą jeden z przewodników na statku, kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski zagadał, że płynęli tu już kiedyś Polacy i co zapamiętał z ich pobytu na statku? Obsiedli cały bar i wypili wszystkie zapasy! Wstyd się przyznawać w świecie, skąd się pochodzi. W Ameryce Południowej przynajmniej kojarzyli nas z papieżem, ale tutaj to nie przejdzie – mają swojego buddę, więc kojarzą nas z pijaństwem. Na szczęście przewodnik ów znał też Kraków, Oświęcim i wypytywał, czy aby zwiedzić obóz koncentracyjny w Oświęcimiu to trzeba mieć jakieś specjalne pozwolenia… Ot, chińska rzeczywistość, gdzie nawet do Hong Kongu muszą się prosić o zgodę na wjazd.
Panie przewodniku, u nas jest już normalnie! No, w miarę normalnie…