Zwlokłam się z łóżka ostatkiem sił. Bałam się pić, bałam się jeść, bałam się wyjść na miasto. Jednak trzeba było, gdyż dziś mieliśmy wypływać statkiem i konieczna była wizyta w banku, aby zapłacić Johnowi za pobyt w Chongqing. Zmusiłam się, żeby wyjść – trzeba było również zjeść coś, co mi doda choć trochę energii. Czułam się jak wymymłana, przełknięta i wypluta. Nie sprawdzałam, co prawda, jak to jest być wymymłanym, połkniętym i wyplutym, ale wydaje mi się, że właśnie tak.
Na zewnątrz tradycyjny żar z nieba. Słońca niewiele, gęsta warstwa chmur i myślę, że ogólna temperatura między chmurami na górze a betonem na dole mogła sięgać powyżej 40 stopni Celsjusza, czyli jak większość dotychczasowych dni. Z tą różnicą jednak, że dziś nie miałam absolutnie siły stawiać temu czoła.
Na szczęście Bank of China nie znajdował się daleko, jednak trzeba było przebyć do niego niezliczoną ilość schodów, a następnie wędrować ulicami o sporej różnicy wysokości. Udało się. Mogłam tam przynajmniej odsiedzieć w klimatyzacji i odpocząć nieco, bo kolejne kroki musieliśmy skierować tam, gdzie dają jeść. Oczywiście na eksperymenty znów nie miałam ochoty, więc szukaliśmy KFC lub czegoś w ten deseń. Nie znaleźliśmy. Był za to Carrefour, do którego skwapliwie weszliśmy się zaopatrzyć. A co było w środku? KFC! No, to już z głodu nie umrzemy. Wiem, że żarcie z KFC nie należy do najzdrowszych i najlżejszych, ale szukałam czegoś, na co mogłabym mieć ochotę. Nie miałam ochoty na kanapkę, a nawet frytasy ciężko wchodziły. Zjadłam jednak trochę, a Cola podobno na żołądek dobra, więc jej sobie nie pożałowałam. Po śniadaniu w fast foodzie wróciliśmy do hotelu, aby w spokoju czekać na wyjazd do portu.
W hotelu zgromadziło się mnóstwo plecakowców z różnych stron świata. Wszyscy czegoś chcieli od Johna, wszyscy się pakowali i oczekiwali na to samo: na wyjazd do portu. Z tego co się zorientowaliśmy płyniemy innymi statkami – oni wybrali nieburżujską
"chinese boat".
Nadeszła w końcu godzina wyjazdu do portu. John znów zapakował nas do taksówki, a w porcie odebrał bilety dla nas, zaprowadził nas na statek o wdzięcznej nazwie "Blue Whale" i pokazał kajutę, z niemym pytaniem w oczach, czy nam się podoba. Czy nam się podoba?! Byliśmy zachwyceni! Statek, który z zewnątrz nas przeraził na tyle, że mało co, nie wszczęliśmy awantury, w środku okazał się naprawdę elegancki.
Weszliśmy do wielkiego holu ze schodami i tarasem jak z Titanica, zarejestrowano nas, i zaprowadzono na drugie piętro. Następnie szliśmy długim, eleganckim korytarzem z dywanem i kinkietami, gdzie na końcu znajdował się nasz pokoik. Był w doskonałym miejscu, gdyż daleko od maszynowni, a gdzieś w tych okolicach mieścił się pokój kapitana statku.
Miałam wrażenie, że John stara się jak może, żebyśmy byli zadowoleni. Najpierw dostaliśmy najlepszy pokój w hostelu z widokiem na rzekę, mimo, że byliśmy we dwoje, a pokój był sześcioosobowy. Teraz załatwił nam chyba jedną z najlepszych kajutek na statku (według planu takich apartamentów dwuosobowych było chyba tylko cztery), a teraz zaprowadził nas tam z jakimś podobno jednym z kapitanów, który w razie czego miał być do naszej dyspozycji. Może to wszystko między innymi dlatego, że przy pierwszym spotkaniu zagaił:
–
Is she your girlfriend? – wskazał na mnie John.
–
She’s my wife! – odpowiedział Krzul.
–
Beautiful girl…
Nie wiem co we mnie jest takiego
beautiful, ale John uśmiechnął się z aprobatą, po czym wywiązała się rozmowa na temat naszej pierwszej rocznicy ślubu, która właśnie wczoraj minęła i miała być uczczona podczas tego rejsu po Jangcy. Może to właśnie dlatego staliśmy się wyjątkowymi klientami i John załatwił nam taki elegancki apartament? Tak czy siak, byłam naprawdę zachwycona i zapomniałam nawet, że tak fatalnie się dziś czuję, bo poczułam się przez chwilkę jak królowa! :)