Trzeci dzień konferencji. Z uwagi na fakt, że Krzul kończył dziś wcześniej, postanowiłam, że będę się kręcić w okolicach obserwatorium, żeby potem szybko się spotkać i dalej zwiedzać już razem. Dzisiejszy spacer miał na celu zwiedzenie Katedry Notre-Dame, jednak kiedy zaczęliśmy się snuć spacerkiem przez ulice Paryża, to znów wylądowaliśmy w Ogrodach Luksemburskich, z tym, że dotarliśmy tam inną drogą i weszliśmy inną bramą – od północy, czyli od strony pałacu. Wchodząc tym wejściem natknęliśmy się na słynną Fontannę de Medikis. Obejrzeliśmy również ogromny plac zabaw oblegany przez tłumy rozwrzeszczanych dzieciaków, a następnie przycupnęliśmy przed estradą koncertową, gdzie właśnie odbywała się jakaś próba zespołu. Tańczyli i śpiewali, aż Dzidkowi nóżka pod kocykiem podskakiwała. Odechciało mi się na daną chwilę wędrować sama pod katedrę, w związku z czym postanowiłam Piotrusia uśpić i zrelaksować się gdzieś w ogrodzie.
W końcu trafiliśmy pod fontannę, w której woda przelewała się z wielkim szumem. Zazwyczaj dzieciom monotonny szum pomaga w zaśnięciu, poza tym przy tym "hałasie" nie było słychać wrzasków biegających wokół dzieci, ani nie przeszkadzały już przejeżdżające motory, ani nawet dość częste pojazdy uprzywilejowane, które wyjąc wśród kamieniczek zbudziłyby nawet umarłego!
Tak więc utknęłam pod tą fontanną, Piotrek sobie spał, a ja marznąc niemiłosiernie próbowałam się zrelaksować. Przeczytałam, że siedzę przy obiekcie, który zwie się Fontanna Czterech Stron Świata. A była dość okazała. Wielką kulę ziemską podtrzymywały cztery kobiety symbolizujące cztery kontynenty: Azję, Amerykę, Afrykę i Europę. Poniżej tego głównego elementu burzyły się konie obryzgiwane wodą przez "plujące" na nie żółwie. Z kolei woda „wypluwana” przez żółwie była "odpluwana" przez rybo podobne stworzenia leżące obok koni. Taka cudaczna konstrukcja zaprojektowana w 1874 roku.
Niestety sielankę mą zburzyła grupka młodzieży, która akurat pod tą fontanną i akurat w czasie drzemki Piotrka postanowiła kopać sobie przez fontannę piłkę, próbując przy tym przekrzyczeć szum wody… Niesamowite, jak człowiek bezdzietny nie zwraca na wiele rzeczy uwagi, które w momencie posiadania dzieci stają się rzeczą pierwszej wagi. Weźmy na przykład taki sen. Dzieci śpią w dzień – powszechnie to wiadomo. Ale człowiek nie zdaje sobie sprawy jak czasami ciężko uśpić ciekawego świata malucha. No to po co się wysilać, ktoś zapyta, nie wiedząc jednak, że ciekawy świata maluch, który nie odpocznie w dzień z trudnością dotrwa do wieczora. Będzie się męczyło i dziecko i rodzice próbujący go poskromić. A potem zmęczony do granic możliwości dzieciak nie będzie mógł zasnąć… ze zmęczenia! Poza tym, drzemka dziecka jest też odpoczynkiem dla rodziców, którzy potrzebują chwili rozluźnienia umysłu, ustawionego przez cały dzień na 95% uwagi. To całodzienne skupienie na ruchliwym maluszku tak wykańcza, że wieczorem człowiek czuje się jak po przekopaniu tony piachu. Ale nie o tym miało być. Wyniosłam się więc z głośnego miejsca, aby pospacerować trochę i wreszcie nadszedł Krzul. Poszliśmy coś zjeść i ruszyliśmy w kierunku Katedry Notre-Dame.
Pod katedrą zastaliśmy tłumy turystów i kolejkę do wejścia, a wokół wznoszono jakąś dużą estradę, zasłaniając przy okazji połowę budowli… W związku z tym, że już kiedyś zwiedzaliśmy Notre-Dame w środku, tym razem darowaliśmy sobie stanie w kolejce z wózkiem. Poza tym nie bardzo mi się uśmiechało pchać się z Piotrkiem w zatłoczone wnętrze kościoła. Poprzestaliśmy tym razem na obejrzeniu gargulców i pana, który widowiskowo karmił okoliczne wróble. Pan trzymał wysoko w dłoni kawałek chleba, a wróble masowo obsiadały jego rękę, zjadały, co dawał i odlatywały. Dla Piotrusia było to niewątpliwie większą atrakcją, niż to, po co tu przyszliśmy.
Pospacerowaliśmy wokół katedry i przeszliśmy okłódkowanym mostem Pont des Arts. Wieszanie kłódek na tym moście, to jakaś nowa świecka tradycja, bo będąc tu w 2007 roku jeszcze tego nie było. Podobno chodzi tu o to, że zakochani wieszają na moście swoją kłódkę z inicjałami, ślubując sobie dozgonną miłość, a kluczyk wrzucają do Sekwany. Ma to zapewnić im szczęście w miłości i gwarancję wspólnej przyszłości. Podobno są jeszcze jakieś warunki, że powinno się tam przynajmniej raz w roku powrócić i odnaleźć swoją kłódkę – najlepiej w Boże Narodzenie, ale to już informacja nie potwierdzona… Z tego co zauważyłam, to kłódki pojawiają się też na innym moście.
Następnie posiedzieliśmy w pobliskim parku, gdzie grupa japońskiej młodzieży usiłowała wpisać się do Księgi Rekordów Guinessa próbując zebrać jak największą liczbę osób, z którymi zaśpiewają. Nie wiem dokładnie jak to miałoby wyglądać, bo widzieliśmy tylko początek, w każdym razie grupa próbowała najpierw się zaprezentować na estradzie. Śpiewali po japońsku i wyglądali po japońsku, czyli wszystko wydawało się nieco szalone. Nie sprawdziliśmy jednak co było dalej, bo robiło się dosyć późno, a nas tego dnia czekał jeszcze transfer do innego hotelu – tańszego i poza Paryżem. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do małego sklepiku z pamiątkami, gdzie zachwycona Piotrusiem sprzedawczyni o azjatyckiej urodzie obdarowała go breloczkiem z wieżą Eiffla.
W hotelowej recepcji czekały na nas nasze bagaże, które zdeponowaliśmy rano. Należało jeszcze chwilkę odsapnąć przed drogą i… przewinąć Dzidka. Szykowała się „grubsza” sprawa, więc musieliśmy się gdzieś ukryć. Wjechaliśmy windą na poziom restauracji i w bezludnym pomieszczeniu gdzieś w kąciku zabrałam się do roboty. Piotrek oczywiście popadł w dziki wrzask, jakby go ze skóry obdzierano. Przy okazji usiłował zbiec z miejsca przewijki. Z boku wyglądało to zapewne tak, że maltretuję biedne dziecko, które ze wszystkich sił próbuje się uwolnić z bezlitosnych sideł brutalnej matki… Akurat wtedy od strony kuchni wyszedł recepcjonista, który rzucił mi podejrzliwe spojrzenie z nieco zmieszanym uśmiechem. Mam tylko nadzieję, że zrozumiał sytuację i nie podejrzewał, że mówiąc do Dzidka po polsku rzucam mu jakieś bluzgi i próbuję zamordować…
Wreszcie pozbieraliśmy się i skierowali do pobliskiej stacji metra. Oczywiście od razu napotkaliśmy schody, więc Krzul znosił najpierw bagaże, a potem wracał po mnie i nieśliśmy wózek. Jednak już przy pierwszych schodach, kiedy stałam i czekałam na Krzula znalazło się kilka osób, które chciało mi pomóc. I nie tylko faceci byli w tym gronie, a również młode dziewczyny i nawet eleganckie kobiety, którym buty-szpilki nie przeszkadzały, aby pomóc dźwigać wózek. Pod tym względem Francuzi miło mnie zaskoczyli. W Polsce często jest znieczulica: nie zauważyłem/spieszę się/niech ktoś inny pomoże… A tu miałam ciągle chętnych pomagierów. Zdarzył się nawet jeden "ninja-ninja", który nie pytał czy pomóc – po prostu wziął wózek i bez słowa zniósł ze mną na dół. Potem pogilgał Piotrka w stópkę, uśmiechnął się do niego i bez słowa wyszedł na peron.
A "ninja-ninja" to określenie czarnoskórego młodzieńca, pozostałość jeszcze z poprzedniego wyjazdu. Mieszkaliśmy wtedy w murzyńskiej dzielnicy Paryża, gdzie niedługo przed naszym przyjazdem jakieś gangi paliły samochody. Spotykaliśmy zatem dość często czarną część mieszkańców, którzy wydawali się dość wyluzowanymi typami. Pewnego razu zobaczyliśmy w metrze wysiadającą grupkę facetów, a jeden z nich – zakapturzony i zadredowany – rzucił basowo "ninja-ninja". Rozbawiło nas to i… tak już zostało.
Mimo osób pomagających i chętnych do pomocy, ta przeprawa metrem do kolejki RER była wyczerpująca. Piotrek i jego cztery kółka z zawartością koszyków ważyły sporo, a nie powiem, żeby był to bagaż wygodny do ciągłego przenoszenia w górę i w dół. Dodatkowo trochę błądziliśmy szukając drogi z możliwością skorzystania z windy lub chociaż schodów ruchomych. Na koniec wsiedlibyśmy do złego pociągu, gdyby coś nas nie tchnęło, żeby upewnić się i zapytać przechodnia z naszego peronu o pociąg. Miła pani, nie bardzo umiejąca mówić po angielsku, a przy okazji spiesząca się chyba mocno, bardzo starała się nam pomóc i kilka razy tłumaczyła i upewniała się, czy zrozumieliśmy o co jej chodzi. Mieliśmy dotrzeć do stacji Nogent Le Perreux i z planu wywnioskowaliśmy, że powinniśmy wybrać pociąg jadący do Tournan. Okazało się jednak, że to wszystko nie jest takie logiczne i musimy wsiąść do pociągu w nieco innym kierunku, czyli jadącego do Nogent Sur Marne, bo tamten "logiczny" pociąg nie zatrzymuje się na naszej stacji. Co za szczęście, że się zapytaliśmy! Co za szczęście, że trafiliśmy na kobietę, która akurat zna tamte strony! Przeraziła mnie wizja dojechania do zupełnie innego miasta, nie mówiąc już o stracie pieniędzy na bilety… Jakby nie było, wielkimi krokami zbliżała się noc, a my byliśmy z małym dzieckiem!
Wreszcie udało się wsiąść do odpowiedniego pociągu (o czym upewniliśmy się jeszcze u kilku innych osób) i ku uciesze Dzidka, że jedzie ciuchcią, ruszyliśmy w kierunku miasteczka Nogent Le Perreux, gdzie czekał na nas pokój w hotelu.