Drugi dzień konferencji. Podczas śniadania w hotelowej restauracji znów miałam wrażenie, że wszyscy jedzący dziwią się, że tu takie małe dziecko przyjechało. Nie dziwiła się jedynie grupa Azjatów ze stolika obok, która z zapałem próbowała ściągnąć na siebie Dzidkową uwagę uśmiechając się i mrugając do niego z zapałem. Zauważyłam, że Piotrek bardzo podoba się Azjatom. Gdziekolwiek się pojawiamy, to zaczepiają go, uśmiechają się, machają i wydaje się, że mało brakuje, żeby go wyściskali i wycałowali. Może kolejnym celem podróży powinna być Azja…?
Po śniadaniu Krzul pojechał metrem na swoją konferencję, a ja postanowiłam, że dziś z Piotrusiem zwiedzimy okolice wieży Eiffla. Po zapakowaniu wałówki na cały dzień i krótkim przestudiowaniu planu miasta wyruszyliśmy w długi spacer pod jedną z najsłynniejszych budowli świata. Wieżę widać było z okolic naszego hotelu, jednak dotarcie do niej zajęło nam ponad godzinę. Ale żeby nie było, że to taki nudny spacer, to w połowie drogi lunęła na nas ściana deszczu. W jednej chwili ulice opustoszały, a okoliczne bramy i zadaszone francuskie
brasserie wypełniły się ociekającymi wodą grupkami zmokniętych przechodniów. Na szczęście byliśmy przygotowani na każde warunki pogodowe. Piotruś wraz z całym wózkiem został okryty folią przeciwdeszczową, a ja zarzuciłam na siebie długą pelerynę. Coś mnie dziś rano tchnęło, żeby założyć szybkoschnące rybaczki i sandały odporne na wodę. Dzięki takiemu ekwipunkowi nie utknęliśmy w żadnej bramie. Szliśmy dzielnie pustymi chodnikami, brodząc w wielkich kałużach.
Kiedy doszliśmy wreszcie pod wieżę, Piotruś już od dawna smacznie sobie spał. Deszcz cały czas padał, ale nie był w stanie rozgonić dzikich tłumów spod wieży Eiffla. Morze parasoli snuło się na wielkim placu i rozlewało się w kolejki prowadzące do budek z biletami, bramek do wejścia na górę lub toalet. Zrobiłam sztampową fotkę z wieżą w tle, usiadłam na mokrej ławce kontemplując poczynania turystów i zanim Piotruś się obudził, deszcz przestał padać. Obiad zjadł ekskluzywnie – na Polach Marsowych w towarzystwie mrugającego doń pana z wielką brodą. Do pełni szczęścia brakowało mu jedynie szaleństwa na trawce, więc puściłam szkraba wolno, co po kilkunastu próbach ucieczki skończyło się ponownym uwięzieniem w pasach i powrotem do hotelu.
Na szczyt wieży nie pchaliśmy się tym razem. Kilka lat temu wychodziliśmy schodami na pierwszą i drugą kondygnację, a wieczorem wjechaliśmy windą na sam szczyt. Pamiętam niesamowity widok na cały rozświetlony Paryż, ale pamiętam również moje przerażenie wysokością (ok. 300 m) – bałam się podejść do barierki, mimo, że była tam siatka. Chodziłam więc wzdłuż oszklonych ścianek, za którymi ustawiono woskowe figury osób (m.in. Gustawa Eiffla), które miały swój wkład w projektowaniu "Żelaznej Damy". Miałam też wrażenie, że wieża lekko się porusza. Istotnie porusza się o jakieś 6-7 cm podczas wiatru, ale nie sądzę, żeby było to odczuwalne. W każdym razie nie miałam parcia, aby jeszcze raz się bać wysokości.
Wieczorem, po powrocie do hotelu zjedliśmy potwornie śmierdzący ser camembert z bagietką. Ser miał nazwę znaną nam z polskich sklepów, jednak produkowany dla francuskiej klienteli miał przerażający zapach, którego nie mogliśmy się pozbyć z plecaka do końca wyjazdu. Intensywność smaków i zapachów tamtejszych serów skutecznie zniechęciła nas do ich dalszej degustacji, skoro zasmradzały nam torby i cały pokój!