Ostatniego dnia byłam tak bardzo niewyspana i zmęczona, że tym razem postanowiłam wykorzystać dzień bez planów i powylegiwać się ile wlezie! Ranek za to obudził nas potworną serią ulew równikowych. Taki szum wody, że myślałam, że nam się sufit zwali na głowę.
Śniadanie postanowiliśmy zjeść później i miała to być od razu pizza Bombay. Tym razem trochę jej ciasto odchudzili i doprawili tak ostro, że trzeba było gasić pożar sokiem z owoców marakui. Może to kara za to, że ostatnio nie daliśmy napiwku? Ale przynosił ktoś inny, odnosił ktoś inny, więc komu mieliśmy dawać. Chcę jednak wierzyć, że to tylko kucharz się zmienił…
Po śniadaniu musieliśmy zlokalizować wodę pitną. Nie mieliśmy już nic do picia w pokoju, ani wody do mycia zębów. Na szczęście stoisko nie było daleko i zaopatrzyliśmy się w 4 litry wody do wszystkiego. Woda w naszym kranie była nieco słonawa, poza tym nie ufaliśmy tutejszej kanalizacji. Do płukania zębów używaliśmy również butelkowanej, zwracając uwagę przy kupnie, czy ma zafoliowany fabrycznie gwint. Pewnie ktoś już nieraz wpadł na pomysł, żeby napełniać zużyte butelki i sprzedawać ponownie. Nawet niektóre zakrętki sprzyjają temu przekrętowi, bo zamiast odrywać się w trakcie odkręcania od cienkiego paska plastiku, to zakrętkę da się odkręcić wyjmując w całości plastikową konstrukcję zakręcającą wraz z paskiem. W ten prosty sposób "plomba" jest nienaruszona i butelkę można użyć ponownie i sprzedać. Tak więc butelka z wodą MUSI mieć fabrycznie zafoliowaną nakrętkę!
Korzystając z luźnego dnia postanowiliśmy przejść się plażą. Ledwo wyszliśmy na piach, dopadli nas różni nagabywacze (skąd oni się tu wszyscy nagle wzięli?!). Zresztą już pierwszego wieczora w Mombasie pół plaży znało imię Krzula i potem każdego dnia wołali: "Cris, Cris, obiecałeś wczoraj obejrzeć mój towar!".
Ledwo stanęliśmy na schodkach prowadzących na plażę, a już kobieta chciała sprzedać nam owoce, facet drewniane figurki, inny wycieczkę na delfiny, ktoś krzyczał, bo miał do sprzedania chusty, szale lub kokosy. Ogólnie przez cały nasz spacer musieliśmy się oganiać od handlarzy i różnego rodzaju innych namoli. Udało się w końcu usiąść na piachu tam, gdzie nie było hoteli, a co za tym idzie naganiaczy i posiedzieć przez chwilę we względnej ciszy i spokoju. Czasem ktoś pozdrowił, pomachał, zawołał
"Jumbo!", czasem ktoś zagadał, jakiś dred zaprosił nas do kościoła na obserwację ludności tubylczej. W każdym razie nie byli tutaj aż tak nachalni jak ludzie grasujący przy hotelach.
Wszyscy ci naganiacze i różnego pokroju oskubywacze turystów nastawiają przybysza w taki sposób, że człowiek czasami zaczyna atakować sympatyczną i życzliwą osobę, bo myśli, że ta znowu chce od niego kasę. Już pierwszego dnia w Kenii spotkaliśmy dwie przemiłe, bezinteresowne kobiety i jak dotąd na tym się skończyło. Reszta próbuje nas oskubać z gotówki w większym chyba stopniu niż w Tanzanii. Wiele osób dowiadując się, że przyjechaliśmy z Tanzanii pyta nas gdzie jest lepiej – tam, czy w Kenii, po czym za wszelką cenę usiłują udowodnić, że Kenia jest bardziej przyjazna niż Tanzania, poziom życia znacznie wyższy (prawie jak w Europie!), a ludzie bardziej sympatyczni. Przytakujemy energicznie, ale właściwie na dzień dzisiejszy większej różnicy nie widzimy. Tylko więcej nachalnych ludzi.
Wracając obkupiliśmy się pamiątkami. Chusta w lamparcie cętki, torba przez ramię w afrykańskie zwierzaki, słonik drewniany z demontowanymi kłami i masajska mała dzidka ręcznie robiona. Kupiliśmy ją od człowieka Samburu przechadzającego się po plaży w tradycyjnym stroju. Mocno stargowaliśmy – z 800 na 300 KSh. Od razu się zgodził, co nas bardzo zdziwiło, więc albo było to warte dużo poniżej 300 KSh, albo bardzo potrzebował jakichkolwiek pieniędzy. Może to trochę niehumanitarne, jeśli trafiliśmy na tę drugą opcję, ale prawda jest taka, że nie chcieliśmy kupować dzidki, a facet zmuszał nas do podania swojej ceny i nie odpuszczał. Rzuciliśmy jakąś przypadkową, drastycznie niższą kwotę, bo myśleliśmy, że się nie zgodzi i odczepi się, a tu niespodzianka… W takim przypadku musieliśmy już kupić. Mamy więc broń masajską z grotem z ręcznie kutego żelaza, drewnianą rękojeścią zdobioną wypalanymi wzorami, kolorowymi koralikami oraz włosiem jakiegoś zwierza.
Zresztą tak czy siak też nie należymy do bogaczy i są pewne kwoty, których przekroczyć nie możemy. Ziarnko do ziarnka i… braknie nam pieniędzy na przeżycie w tej biednej, ale nieziemsko drogiej Afryce. Co z tego, że zarabiamy więcej niż oni, kiedy w kraju musimy też wydawać więcej niż oni. Afrykańczykom często wystarczają dwie kangi na zmianę i jedne buty, aż do zdarcia (jeśli są zrobione z opony, to zdzierają się dłuuuugo!), a my musimy mieć zestaw ubrań i butów na cztery pory roku. Im wystarczy lepianka z dachem z liści palmowych, my – z racji klimatu – musimy mieć solidne domy, na które najczęściej nas nie stać bez zadłużania się na resztę życia. Oni wyhodują sobie jedzenie na grządkach i plony będą zbierać przez cały rok, my mieszczuchy wszystko musimy kupować, a jeśli coś wyhodujemy, to zbieramy tylko raz w roku. Życie w kraju europejskim wymusza utrzymywanie pewnego standardu, poniżej którego życie staje się często poważnie utrudnione lub nawet niemożliwe. Do Europy nie docierają pomoce humanitarne, tak jak do Afryki. Tylko co ci sprzedawcy robią z tymi pieniędzmi, skoro ciągle wszyscy wyglądają biednie i mieszkają w lepiankach? Co rząd robi z pieniędzmi, które zostawiają turyści w licznych parkach narodowych? Nieodgadniona zagadka…
Najgorsze jest jednak to, że kiedy tubylcy widzą Białego z góry zakładają, że jest bogatym Amerykaninem i windują ceny kilkukrotnie. Zapewne cena za pamiątki jaką nam się udaje wynegocjować jest i tak mocno zawyżona. Ceny bez negocjacji są wzięte z kosmosu… Nie można zrównać poziomu zarobków Polaka i Amerykanina, Niemca, czy Francuza. To, co przeciętny Amerykanin zapłaci bez mrugnięcia okiem, dla przeciętnego Polaka będzie już dosyć drogie. Nie można również porównywać poziomu zarobków w Europie i w Afryce. Realia i codzienne potrzeby są zupełnie różne. Często też Afrykańczycy nie potrafią zadbać o to, co mają. Rzadko kto utrzymuje porządek wokół domku, a już wyjątkiem jest, jeśli ktoś posprząta i jeszcze posadzi kwiaty, żeby było ładnie. Często obok domostw robią sobie wysypisko śmieci, aż w końcu niektórzy na wysypisku mieszkają… Gdyby ktoś im dał piękny murowany dom, to pewnie nie wiedzieliby co z nim zrobić i szybko doprowadziliby budynek do ruiny – dowód na to jest w miastach, gdzie ładne, solidne budynki pokolonialne nie są w ogóle zagospodarowane i niszczeją w oczach.
Zaobserwowaliśmy tutaj jakiś dziwny trend. Ciągle po plaży pałętają się jakieś dziwne mieszane czarno-białe pary. Przy czym zazwyczaj jest to albo młoda Murzynka ze starszawym, białym facetem, albo młody Murzyn ze starszawą, białą babką lub względnie młodą, ale na przykład mało atrakcyjną. Wysnuliśmy teorię, że tutaj krąży stadko czarnych poszukiwaczy sponsorów, którzy łapią wszystko co jest białe i się rusza, a to, co w normalnych warunkach nie ma powodzenia u płci przeciwnej łapie się na wszelkie zainteresowanie i propozycje spacerów. Dalej już idzie łatwo. Potem spacerują po plaży za ręce, pałętają się po hotelach jako osoby towarzyszące, a na czym polega ich zarobek…?
W każdym razie wszystkie te parki wyglądają dość dziwacznie i nienaturalnie. Nas też próbowali zaczepiać. Mnie już pierwszego wieczoru, kiedy wystawiłam głowę z hotelowej restauracji jeden
beach boy usiłował zaprosić na romantyczny spacer po plaży. Potem jakiś Samburu siedzący w barze naszego hotelu wpatrywał się na mnie nachalnie, jakby chciał mnie zjeść wzrokiem. Uciekałam ze spojrzeniem, bo wyczułam, że jak tylko spróbuję reakcji typu nachalne spojrzenie za nachalne spojrzenie, to zostanę zaczepiona. Biała Masajka II? W końcu to w Mombasie zaczęła się miłosna historia bohaterki książki "Biała Masajka", która
nota bene, skończyła się żałośnie.
Na Krzula natomiast zapolowała rano jakaś Murzynka, inne dwie zaczepiły go bezczelnie, kiedy robił mi zdjęcie na plaży, a następnego dnia w hotelowej restauracji jakieś kolejne dwie ściągały go nachalnym wzrokiem. A Krzul – jak to głupawy facet – zadowolony z okazanego mu zainteresowania, ciągle sprawdzał czy się patrzą, zupełnie jakby chciał wzrokiem powiedzieć: "Zauważyłem was, jesteście fajne, możecie podejść". No i co? One nie podeszły, ale przysłały kelnera, który zaczął się wypytywać o jakieś pierdółki, zmierzając do zadania pytania kim ja jestem!
Nie rozumiem co się dzieje w tej Mombasie. Dlaczego prostytutki napadają ludzi w biały dzień i nawet wtedy, kiedy widzą, że potencjalna ofiara jest w towarzystwie płci przeciwnej? O ile Murzyni starają się nie zaczepiać kobiet będących w męskim towarzystwie, tak Murzynki mają to gdzieś i stają się oburzająco nachalne. Takie desperatki? A te dziwne mieszane parki przechadzające się po plaży to taki sponsoring na całe wakacje? Poza tym śmiesznie wygląda, jak młody Murzyn robi pompki na plaży przy zachwyconej podstarzałej Białej, jednak jeszcze śmieszniej wygląda, kiedy na plaży robi pompki starszawy, pomarszczony Biały przy udającej zachwyt młodej Murzynce…
Po spacerze pod hotelem dopadła nas w końcu kobieta z banankami, którą ostatnio spławiliśmy mówiąc, że może później coś od niej kupimy. Chciała za małe bananki jakąś zaporową kwotę. Nie rozumiem, dlaczego tutaj, gdzie banany rosną im w ogródkach oni żądają kilkunastu złotych za kiść! My mamy tańszy import w sklepach! Na szczęście znów udało się stargować. Nie zrozumieliśmy jej za dobrze, ale ona chyba też chciała, żebym jej dała moją koszulkę i/lub buty… Litości! Ona chodziła lepiej ubrana niż ja i codziennie miała inną kreację! Może już amerykańskie "święte mikołaje" obdarowały ją pokaźną kolekcją ubrań, które teraz obnosi po plaży, a potem sprzedaje w butiku w centrum Mombasy!
Przyjechaliśmy na wycieczkę, na którą zbieraliśmy kasę cały rok. Wszyscy od nas żądają kwot kilku, kilkunasto, a nawet czasem kilkudziesięciokrotnie wyższych niż normalnie. Że jesteśmy biali, że chcieliśmy zobaczyć ich kraj, to nie znaczy od razu, że hodujemy dolarowe krzewy. Nie chcemy nic za darmo, ale pewne rzeczy przekraczają ludzką możliwość… No dobra, rzeczywiście najwięcej jest tu Amerykanów, Niemców i Anglików, ale Polacy mają jakby inny standard życia. W Paryżu nie było nas stać nawet na McDonald’sa. Ceny są wywindowane dla bogatych narodów. Gdyby Amerykanin czy Niemiec nie płacił za wszystko każdej kwoty, to tubylcy nie rzucaliby teraz takich cen. Ja wszystko rozumiem. Każdy tu walczy o przetrwanie, ale my też!