Wreszcie dotarliśmy do Saadani. Zapadał akurat zmierzch, więc do
lodge’y w parku dotarliśmy już po ciemku. W domku paliła się lampa olejna – mimo, że na suficie wisiały żarówki – i nie było bieżącej wody – mimo, że w łazience była normalna umywalka, prysznic i sedes. Przynieśli nam dwa wiadra – analizując "na oko" i po ciemku – mętnej wody. Do mycia mieliśmy się polewać kubełkiem. Warunki spartańskie, jednak sama
lodge’a miała swój klimat. Ładne łóżko z moskitierą dawało nocny spokój. Próbowaliśmy wynegocjować ceny za to, że nie ma tu wody, ale Fadhilli tylko obiecywał, że pogada z managerem, po czym wracał z niczym, mówiąc, że manager się nie zgodził. Przy okazji robił wszystko, żeby to on musiał z managerem negocjować, a nie my. Kiedy my szefa zagadaliśmy, ten od razu powiedział, że da nam lepszą cenę, a po negocjacjach z Fadhillim nie było to już możliwe. Kiedy po raz kolejny Krzul zagadał managera o niższą cenę przy Fadhillim, ten się zmieszał i zaczęli coś gadać w suahili. Widać było gołym okiem, że dzięki Fadhillemu ceny tutaj nie będą normalne. Jednak przewodnik zarzekał się, że robi wszystko, żeby wynegocjować nam najlepsze ceny, bo jesteśmy jego przyjaciółmi. Oczywiście, że on ceny negocjował, ale to co się udało wynegocjować zabierał dla siebie – a nam mówił, że manager na upust się nie zgodził. W zaistniałych okolicznościach nie mieliśmy jednak większego wyboru. Nie mogliśmy się go pozbyć. Byliśmy z dala od wszelkiej cywilizacji. Byliśmy w środku parku narodowego. Nie wiedzieliśmy nawet jak się stąd wydostać. Musieliśmy się poddać, chociaż czuliśmy się oszukiwani na każdym kroku. Tu chyba mają nieco inne wyobrażenie przyjaźni… Zjedliśmy więc kolację w postaci bułki z bananem, po czym zapakowaliśmy się pod moskitierę i oby do rana!