W drodze do Wuhan lunęło potwornie i już do samego celu jechaliśmy w ogromnej ulewie. Wysiadaliśmy w deszczu i w deszczu łapaliśmy taksówkę. Było ciemno, właśnie rozszalały się błyskawice i grzmoty, a my bez żadnej pomocy nie wiedzieliśmy gdzie się ustawić, aby skutecznie złapać jakiś transport. Co prawda zatrzymał się jakiś prywatny samochód z propozycją podwiezienia, ale nie wsiadamy do takich przypadkowych, niezarejestrowanych samochodów z dwóch powodów: po pierwsze nie wiadomo, czy nas nie wywiezie gdzieś do lasu i nie zatłucze dla paru juanów, a po drugie nie wiedząc ile kosztuje przejazd w konkretne miejsce może się okazać, że mocno przepłacimy. Taksówki zarejestrowane dają mniejsze ryzyko takich wydarzeń, chociaż zazwyczaj trudno je złapać.
Tej burzowej, deszczowej nocy złapanie taksówki było wyjątkowo trudne. Jeździło ich mnóstwo, ale wszystkie były zajęte! Ustawiliśmy się przy jednej z bardziej ruchliwych ulic, pod dachem wejścia do jakiegoś hotelu. Przed deszczem schroniły się tam również dwie Chinki i Chińczyk. Krzul biegał i wymachiwał ręką, na znak, że chce taxi, a tu nic – wszystkie zajęte. Ja stałam pod ścianą z bagażami w stanie napięcia, przy którym nachalne gapienie się tych Chinek wzbudzało we mnie dziką agresję. W końcu po drugiej stronie ulicy Krzul zauważył stojącą taksówkę. Pobiegł tam i zasugerował zamaszystym, wszystkomówiącym ruchem ręki, aby kierowca zawrócił i zgarnął nas spod hotelu. Chińczyk – tradycyjnie – odpowiedział mu po chińsku nie używając do tego celu w ogóle mowy niewerbalnej. Na co Krzul powtórzył swój gest nawrotki, co spotkało się z taką samą chińską odpowiedzią – zupełnie jakby kierowca nie był w stanie zrozumieć, że ktoś może nie znać chińskiego! W końcu udało się jakimś cudem nakłonić kierowcę do nawrotki, zapakować się do samochodu i podjechać pod nasz zamówiony hostel.
Hostel mieścił się w jakimś dziwnym miejscu. Znów jakieś chińskie, betonowe podwórka, kamieniczki, ciasno, ciemno, mokro. Nie mogliśmy znaleźć wejścia, chociaż kierowca wskazał nam, że to tutaj. Okazało się, że wejście jest bardzo niepozorne, a hostel mieści się tam, gdzie widać było w oknach kraty. Jak jakieś koszary, czy coś.
Weszliśmy do ciasnego pomieszczenia, które było recepcją. W środku tłoczno, zamieszanie, pełno młodych ludzi – głównie Białych. Hostel okazał się być w stylu tego w Pekinie, czyli anglojęzyczna obsługa i pełna pomoc we wszystkim. Jednak standard był dużo gorszy niż pekiński. Po zameldowaniu poszliśmy obskurnym korytarzem do pokoju, który okazał się być taki sobie. Po luksusach na statku stwierdzam, że okazał się być ohydny! Jednak pomijając porównywanie z luksusami był po prostu taki sobie. Dwa łóżeczka, maleńki stolik, kraty w oknach. Była też łazienka, która przedstawiała żałosny widok. Ku mojemu przerażeniu zamiast sedesu miała dziurę w podłodze, która służyła jako muszla klozetowa lub jako odpływ prysznica. Słuchawka prysznicowa służyła do umycia się lub jako spłuczka do tej dziury klozetowej. Tak to wykombinowałam, gdyż innej spłuczki nie znalazłam. Poza tym na ścianie wisiała umywaleczka. Ogólny zapach łazienki był mocno kanałowy (może ze względu na zbyt dużą, otwartą dziurę klozetową)… Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że można się spodziewać nawet robaków. Cóż. Jakoś damy radę – nie w takich warunkach się nocowało – przygoda musi być. Rozwiesiliśmy wszystkie mokre rzeczy, rozłożyliśmy na łóżku przemoknięte kartki ze słownikiem chińsko-polskim i zeszliśmy na dół, aby zamówić coś na ząb oraz bilet kolejowy do Guilin.
W recepcji, z menu (które w takich hotelikach jest zeszytem szkolnym ręcznie zapisanym daniami) zamówiliśmy to, co już znamy, czyli jiao zhi, czyli dumplings, czyli po prostu pierożki z nadzieniem mięsnym. W międzyczasie poprosiliśmy, aby sprawdzili nam połączenia kolejowe na jutro do Guilin.
Nie ma.
Stanęłam i wytrzeszczyłam oczy. Jak to nie ma? A tak to! Nie ma wolnych miejsc na żaden pociąg jadący do Guilin, nawet na hard seat i to na następne trzy dni! Rzeczywiście był problem, bo nie byliśmy jedynymi, którzy wiszą na recepcyjnym stoliku i poszukują połączenia do Guilin… Zanim spróbowałam siarczyście przekląć po polsku, usłyszałam za plecami: "Witam Rodaków!"…
Odwróciliśmy się energicznie z nieukrywanym zdziwieniem, przypominając sobie w myślach, czy aby przypadkiem nie powiedzieliśmy czegoś głupiego przed chwilą, myśląc, że nikt nie rozumie… Za nami siedział pan w starszym-średnim wieku z komputerkiem na kolanach i przeglądał sobie Internet. Jaki ten świat jest mały! Rodak zza Buga! Po krótkiej pogawędce okazało się jednak, że nie zza Buga, ino z Kalifornii w Stanach. Ale Polak! Jak bardzo nie lubimy spotykać Polaków w podróżach, tak tym razem usłyszeć język polski to była wielka ulga, wielka radość i najsłodsze delicje! Dopadliśmy go radośnie, jak starego dobrego przyjaciela i przepytali skąd, gdzie, jak…
Człowiek sobie podróżował po świecie samotnie i bez ograniczeń. Planował w ostatniej chwili gdzie pojedzie, co zobaczy, ile będzie gdzieś przebywał, a na pytanie jak długo zamierza tak podróżować odpowiadał "…aż mi się pieniądze skończą". To jest życie! Nie kryliśmy zazdrości porównując jego nieograniczony czas z naszymi skąpymi trzema tygodniami. Kiedyś podróżował z żoną – tym razem wolała zostać w domu, więc sam zwiedza zakątki, których jeszcze nie widział. Rodak miał tyle szczęścia, że zwiedził już niemal cały świat. Był w tylu krajach, że mógł opowiadać bez końca co warto zwiedzić, co jest przereklamowane, gdzie jest pięknie, gdzie tanio, a gdzie w ogóle nie warto się zapuszczać. Teraz zmierzał do Tybetu.
Tybet jest obecnie Autonomicznym Regionem Chin i aby się tam dostać potrzebne jest specjalne zezwolenie chińskich władz. Podobno zezwolenie takie dostaje się tylko wtedy, jeśli wjeżdża się do Tybetu z wycieczką grupową zorganizowaną – słyszałam przy okazji, że dosyć drogą. Nie każdy jednak wie, że jeśli wjeżdża się do Tybetu na zaproszenie kogoś z wewnątrz sprawa wygląda nieco lepiej. Tak też udało się podróżować naszemu Rodakowi: nawiązał internetowy kontakt z pewnym Tybetańczykiem, który zaprosił go do siebie. Dziś dogrywał sprawę i jeśli wszystko pójdzie dobrze, to jutro powinien otrzymać z Tybetu ostateczną odpowiedź, czy tam jedzie. Dlatego siedział w recepcji (jedynym miejscu, gdzie łapie Wi-Fi) i grzebał zawzięcie w Internecie.
My nie mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy czekać trzy dni, aż znajdzie się miejsce dla nas w pociągu. Włączyliśmy nasz komputerek i poszukaliśmy jedynej możliwości jaka nam została: połączenia lotniczego. Umówiliśmy się z recepcją, że jeszcze jutro rano sprawdzą, czy się jakieś miejsca w pociągu nie zwolniły. Jeśli nic się nie zmieni, to jutro po południu lecimy do Guilin samolotem.
W końcu na stolik recepcyjny wjechała nasza kolacja. Opuściliśmy naszego Rodaka i z pełnymi talerzami podążyliśmy do pokoju, aby się posilić bez towarzystwa tłumu ludzi. Spokój i skupienie były potrzebne, ponieważ znowu do śliskich pierożków dołączono pałeczki… Jednak tym razem, po ciężkim dniu i przegranej walce z pierwszym pierożkiem, poddałam się i wyjęłam z dna plecaka widelec.